"Oslo" na HBO: mocny temat przerobiony na niemrawy, przeciętny film

Niejakim chichotem historii jest to, że film ten ma swoją premierę akurat teraz, kiedy Izrael z Palestyną na powrót przerzucają się rakietami. Stąd dzisiaj patrzy się na "Oslo" inaczej, niż pewnie patrzyłoby się jeszcze miesiąc czy dwa temu.

"Oslo"
"Oslo"
Źródło zdjęć: © HBO
Bartosz Czartoryski

Nie dało się, rzecz jasna, tego przewidzieć, lecz wszystkie te złożone zagadnienia polityczne tylko dodają niemrawemu filmowi Bartletta Shera (reżyseria) i J. T. Rogersa (scenariusz) animuszu. Bo choć nie brak mu publicystycznej siły, to teatralna proweniencja wyraźnie ciąży doświadczonym dramaturgom, ale debiutującym filmowcom.

Nie znam się na broadwayowskiej scenie (byłem tam na aż jednym spektaklu), ale i Sher, i Rogers za oceanem cieszą się opiniami jednych z najbardziej interesujących ludzi z branży. A i rzeczona sztuka, "Oslo", trzygodzinna kobyła, nagrodzona, m.in. Tony Award, to rzecz, która odbiła się przed paroma laty naprawdę głośnym echem.

Przeniesiona jednak na ekran, choć dalej niekiedy potrafi zwalić z nóg znakomicie spuentowanym dialogiem, staje się przeciętnym do bólu filmem, który plasuje się gdzieś na osi z politycznym dramatem po jednej, a beznamiętnym stenograficznym zapisem po drugiej stronie. Przez cały seans nie mogłem odpędzić od siebie myśli, że lepiej byłoby mi przeczytać artykuł prasowy o porozumieniach z Oslo, niż siedzieć przed telewizorem.

"Oslo"
"Oslo"© HBO

Może na teatralnych deskach bohaterowie faktycznie byli ludźmi z krwi i kości, ale filmowa adaptacja czyni ze wszystkich postaci dramatu zaledwie maszynki do wypowiadania swoich kwestii. Sher nie wykazuje się przy tym zbytnią finezją i jego reżyseria pozbawiona jest koniecznej w tym przypadku wizualnej wrażliwości. Ewidentnie nie ma pomysłu, jak rozkręcić ten spektakl z gadającymi głowami, tu nałoży filtr, przywołując retrospektywy, tu każe kamerze się pokręcić, ale to tyle. Jak na film traktujący o tak mocnym temacie, o chwili historycznej, o napięciach politycznych i etnicznych, nie ma tu praktycznie nic, co mogłoby przytrzymać widza na dłużej.

Film oparty jest na prawdziwych rozmowach i wydarzeniach, które ostatecznie doprowadziły do zawarcia, a potem podpisania porozumienia między Izraelem a Organizacją Wyzwolenia Palestyny w 1993 r. Doszło do tego dzięki pośrednictwu i mediacji małżeństwa norweskich dyplomatów działających niejako na uboczu oficjalnych procedur.

"Oslo"
"Oslo"© HBO

Sher próbuje oddać temperaturę tamtych chwil, mocowanie się Mony i Terjego z nieugiętym systemem, napięcia między reprezentantami zwaśnionych stron, którzy co i rusz wyrzucają sobie gromadzone latami żale, ale to wszystko para w gwizdek.

Bodajże Zygmunt Kałużyński mówił, że lenistwem ze strony krytyka filmowego jest określić film mianem nudnego, lecz w tym przypadku trudno mi znaleźć inne słowo. Dramatyzmu nie ma bowiem tu za grosz, nie udało się Sherowi zbudować narracji, która kazałaby oglądać toczące się negocjacje, siedząc na brzeżku fotela, mimo że co i rusz przypomina o kruchym fundamencie owych debat.

Rogers, jak podejrzewam, przeniósł na ekranie kwestie ze swojej sztuki żywcem, ale co działało na scenie, nie działa przed kamerą, choć chwilami przebija tu kawał naprawdę dobrego pisania.

Na uwagę zasługuje za to, że prócz Ruth Wilson i Andrew Scotta, którzy grają norweskie małżeństwo, zatrudniono do filmu aktorów izraelskich i palestyńskich, u nas nieznanych, lecz to co najwyżej ciekawostka, bo dano im sztywny materiał.

Ponadto, kto się skusi na seans zachęcony nazwiskiem Stevena Spielberga, niech pamięta, że lista producentów liczy kilkanaście osób. Niestety, nie wszystkie filmy mogą być dobre. Ten nie jest.

"Oslo" będzie mieć premierę 30 maja w HBO GO.

Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)