"Pięciu braci": Spike Lee znowu w formie. Sprzeciwia się wojnom
Nowy film Spike'a Lee to wspaniały powrót czołowego reprezentanta kina społecznie zaangażowanego do czasów, gdy jego dzieła charakteryzował oskarżycielski ton. I tym razem opowiada o rzeczach ważnych i odzwierciedlających aktualne niepokoje społeczne, zwłaszcza w USA.
12.06.2020 17:12
Czyżby Spike Lee się przebudził? Jego wyjście z pewnego rodzaju letargu można było zauważyć przy filmie "Czarne bractwo. BlacKkKlansman" z 2018 r., gdy podjął się opowiedzenia prawdziwej historii czarnoskórego policjanta Rona Stallwortha inwigilującego struktury Ku Klux Klanu. Obraz doceniła Amerykańska Akademia Filmowa, film zgarnął Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany i moim zdaniem była to nagroda w pełni zasłużona.
Choć "Czarne bractwo. BlacKkKlansman" dotykał ważkich tematów, ze swoja siłą rażenia nie umywał się do pierwszych filmów Spike'a Lee. Przypomnę, że przełom lat 80. i 90. w jego karierze to ciąg wściekłych obrazów (nigdy w kwestii formalnej, ale zawsze z mocnym podtekstem) piętnujących rasową segregację, nierówność społeczną, niesprawiedliwość. Od bomby atomowej w postaci "Rób, co należy" w 1989 r. Lee nie zwalniał tempa - "Malaria", "Malcolm X", "Crooklyn", niedoceniony "Clockers" o dilerach z najniższego szczebla drabiny w narkobiznesie. Czarna społeczność potrzebowała takiego głosu.
Dzisiaj, gdy możemy zaobserwować wzmożoną działalność reżysera, wiąże się ona rzecz jasna z tym, co dzieje się aktualnie w jego ojczyźnie. Nowojorczyk Lee nie przestanie tworzyć, dopóki będzie zauważał choćby pojedynczy przejaw rasizmu.
Mówienie więc, że 63-letni Spike Lee stracił wigor jest stwierdzeniem chybionym. Szczególnie, gdy obejrzy się jego najnowszy film "Pięciu braci". Pierwotnie miał trafić do szerokiej dystrybucji kinowej, jednak plany zostały pokrzyżowane przez pandemię. Z drugiej strony, w dobie obecnej sytuacji na ulicach Stanów Zjednoczonych, krytyczny głos wobec rządu USA za działania militarne w różnych częściach świata dostępny na Netflksie może wpłynąć na zwiększone zainteresowanie filmem.
Najnowszy 'joint' reżysera smakuje tak dobrze jak pierwsze, które kręcił w latach 80. Nie jest może tak wypełniony gniewem i buntem, ale opowiada o tym, o czym Lee mówi od lat. "Pięciu braci" to historia czwórki czarnoskórych, amerykańskich weteranów, którzy wracają do Wietnamu. Wracają pierwszy raz po 40 latach z dwóch powodów. Chcą odnaleźć skarb, który zostawili w trakcie jednej z misji (traktują go jako zadośćuczynienie za wojnę) i by odszukać szczątki swojego przyjaciela, piątego "brata".
#
Spotykają się pierwszy raz od czasu wojny w Ho Chi Minh (dawny Sajgon). Na miejsce dociera jeszcze syn jednego z nich, który ma słaby kontakt z ojcem i według niego będzie tylko kulą u nogi. Razem z przewodnikiem ruszają w dżunglę, którą podobno "tak dobrze znają".
Widać, że od początku do końca jest to projekt autorski, bez skrótów i kłaniania się wyraźnie którejś z opcji, w rozpoznawalnym języku formalnym reżysera, którego on sam używa od początku swojej kariery. Towarzyszymy weteranom, co chwilę cofając się do 1971 r., gdy ci rzuceni byli w sam środek wojennej walki. Jednym z ciekawszych elementów produkcji jest to, że Spike Lee zrezygnował z tak modnego "odmładzania" aktorów, choć młodsze wersje postaci grają ci sami aktorzy, którzy wcielają się w weteranów: Clarke Peters, Isiah Whitlock Jr., Norm Lewis, Delroy Lindo.
"Pięciu braci" to kino rozliczeniowe, duża dawka historii (zarówno dotycząca wojny wietnamskiej, ale też tej związanej z historią Ameryki), ale też uczciwe przedstawienie natury współczesnego człowieka. Spike Lee wie, jak skonstruowany jest świat, na czym polegają wady i zalety demokracji. Chociaż jest bezsprzecznie "czarnym głosem" amerykańskiego przemysłu filmowego, zdaje sobie sprawę, że i wśród braci możliwe jest patrzenie na każdą ze spraw w różny sposób.
Jedna z postaci to wyborca Donalda Trumpa, chociaż inny bohater z młodszego pokolenia zarzeka się, że czarnoskóra społeczność nigdy by na niego nie zagłosowała. Ludzie według Spike'a Lee mają prawo do własnego zdania, mogą wypowiadać się w każdej sprawie i, jak widać po "Pięciu braciach", twórca szanuje to. Zawsze jednak będzie opowiadać się przeciwko łamaniu praw, bezzasadnym aktom przemocy, wojnie, na którą wysyłani są ludzie, którzy nie chcą w niej brać udziału.
"Pięciu braci" już na Netfliksie
#
Padające kilka razy z ekranu: "Kto raz był na wojnie, ta pozostanie w nim na zawsze" jest tu kluczem do prawdziwej wymowy filmu. Dotyczy ona nie tylko człowieka, ale jak pokazuje reżyser, również całego kraju, w tym przypadku Wietnamu. Ofiary ponoszą skutki do dziś, dżungla naszpikowana jest minami i niewypałami, po ulicach kuśtykają poszkodowani w wojnie, a niektórzy sprytni Francuzi wciąż pamiętają "dobre czasy" kolonializmu i niezmiennie czerpią zyski z tego kraju.
"Pięciu braci" to film skromny i epicki zarazem. Zrealizowany z wyczuciem, ale też w mocno awangardowy sposób. W trakcie seansu pojawiają się historyczne migawki, epizody wojenne opatrzone są jaskrawymi kolorami przy zmieniającym się formacie obrazu. Z głośników płynie kilka "wietnamskich", rockowych szlagierów.
Weterani będą musieli na nowo zdefiniować słowa: przyjaźń, braterstwo. Byli tu 40 lat wcześniej, ale jak się okazuje zmieniło się niewiele. Raz wciśnięty w ten sielski krajobraz żołnierski but, pozostawił ślad na zawsze. Ludzie wciąż dzielą się na odważnych i na tchórzy, a wartości, które tak pięknie brzmią w czyichś ustach, tracą znaczenie, gdy w grze pojawia się fortuna. To wzruszający, mocny i prawdziwy film o kilku żołnierzach, którzy nigdy nie wrócili z wojny.