"Piłsudski": szkoły pójdą, ale co z tego? [RECENZJA FILMU]

Niemrawy, nudny, zachowawczy, szkoły pójdą. Tak w kilku słowach można streścić "Piłsudskiego" Michała Rosy. I tylko Szyca żal.

"Piłsudski":  szkoły pójdą, ale co z tego? [RECENZJA FILMU]
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Grzegorz Kłos

Jeszcze długo przed premierą twórcy "Piłsudskiego" zapowiadali, że czeka nas film niezwykły. Ba, wręcz przełomowy. Dlaczego? Z dwóch powodów.

Po pierwsze film w reżyserii Michała Rosy ("Rysa", "Czas honoru") miał ukazać marszałka w sposób, na jaki jeszcze nikt się nie porwał. Awanturnika, kobieciarza i terrorystę opętanego wizją niepodległej Polski. Z czasów przed Sulejówkiem.

Po drugie sugerowano, że "Piłsudski" będzie formalnie odbiegać od typowego kina historycznego made in Poland. W jednym z wywiadów padło porównanie do westernu, a nawet serialu BBC "Peaky Blinders". Przyznacie więc, że zapowiadało się co najmniej intrygująco. A co z tego wyszło?

Zanim został marszałkiem

Zacznijmy od tego, że twórcy mieli nie lada twardy orzech do zgryzienia.

Z jednej strony Piłsudski jest dziś postrzegany jako żarliwy patriota, ojciec narodu, wręcz święty. Z drugiej, wódz o zapędach dyktatorskich z kilkoma ciemnymi plamami na politycznym życiorysie.

Jak pogodzić taki dysonans i nikomu się nie narazić? Autorzy filmu znaleźli "genialne" rozwiązanie.

Akcja filmu obejmuje lata 1901-18. Nie zobaczymy więc ani przewrotu majowego, ani Berezy, ani Brześcia. Nie ma słowa o jego pogardzie dla opozycji czy dość pragmatycznym podejściu do religii. Nie wspominając o konwersji, jakiej Piłsudski dokonał przed ślubem z pierwszą żoną Marią. Pod tym względem jest niestety bezpiecznie, by nie powiedzieć - nieznośnie zachowawczo.

Odbrązawianie mitu Piłsudskiego sprowadza się więc do ukazania awanturniczej młodości "Ziuka", która nie jest przecież jakąś specjalną tajemnicą. I "rzucenia" przez niego kilkoma siarczystymi kur..mi. Tyle z prób pokazania "człowieka z krwi i kości".

Teatr jednego aktora

"Nieporozumienie", "profanacja", "jak można było tak skrzywić ten film". To tylko niektóre komentarze, jakie pojawiły się po ogłoszeniu castingu do roli marszałka.

Słaby wybór? Nic bardziej błędnego. Szyc to najjaśniejszy punkt tego filmu i nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że dźwiga go na swoich barkach przez bite 107 min.

"Piłsudski" to właściwie one man show, gdzie reszta obsady - również ta "plakatowa" - stanowi dla Szyca jedynie niewyraźne tło.

Brody i surduty

Jednak największym grzechem "Piłsudskiego" jest jego zachowawczość.

To do bólu tradycyjne kino historyczne, pozbawione siły przyciągania młodego widza. Zachowawcze w formie, niemrawe i sprowadzające się do bycia kolejną "ruchomą" lekcją historii. A przecież wczesna działalność Piłsudskiego to materiał na kino przygodowe czy sensacyjne.

Budżet "Piłsudskiego" to niecałe 15 mln zł. I to niestety widać. Przeważają przegadane sceny we wnętrzach, chodzenie tam i z powrotem w rytm deklaratywnych dialogów.

Jedyny plus to dość starannie oddane realia epoki, choć i tak całość sprawia wrażenie niezwykle sterylnej produkcji telewizyjnej. Widać to zwłaszcza w scenach akcji, które można policzyć tu na palcach jednej ręki. W tych momentach "Piłsudskiemu" najbliżej chyba do któregoś z seriali TVN-u, gdzie stacja sypnęła groszem.

Tym bardziej śmieszą porównania do "Peaky Blinders", który pod każdym względem bije "Piłsudskiego" na głowę. Z serialem BBC film w reżyserii Michała Rosy łączy co najwyżej wysokie stężenie bród i surdutów. Nic poza tym.

W piosence lecącej na napisach końcowych Organek śpiewa, że "to nie miało prawa się stać". I niestety coś w tym jest.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (187)