Po drugiej stronie barykady
Domknięcie dylogii Clinta Eastwooda (zapoczątkowanej „Sztandarem Chwały”). Historia amerykańskiej inwazji na Iwo Jimę, tym razem z punktu widzenia Japończyków. Surowe, ascetyczne kino rozliczające mit „bohaterskiej wojny”.
Bohaterów nie ma, jest tylko parę tysięcy przestraszonych japońskich chłopców czekających na amerykańską inwazję. Inwazję, która zmiecie z powierzchni ich i wyspę, której mają bronić (w pewnym sensie jak najbardziej dosłownie – Iwo Jimę w dużej mierze tworzy pył). Mogą albo wygrać albo zginąć, dla poddanych cesarza nie ma wyjścia poza tę alternatywę.
Bohaterem mógłby być generał Kuribayashi (Ken Watanabe), który ma poprowadzić obronę. Ale o jakim bohaterstwie mówimy? O godnej śmierci jaka przystoi potomkowi samurajów, czy może raczej racjonalnym zaplanowaniu działań, które ochroni przed śmiercią jak największą liczbę ludzi. Kuribayashi kształcił się w USA, jest rozdarty między szczerym przywiązaniem do tradycji swojego kraju a pewnego rodzaju pragmatyzmem jakim nasiąkł za oceanem. To jego dramat, pokazany w ciszy i skupieniu, wewnętrzne starcie racji, jest zdecydowanie najmocniejszą stroną filmu Eastwooda.
Przystępując do kręcenia „Sztandaru Chwały” reżyser stwierdził, że dla uwiarygodnienia tej historii musimy poznać także rację drugiej strony. O ile w pierwszym filmie analizuje komercyjne wykorzystanie wojny (spektakl), w „Listach…” skupia się na jej istocie… bezsensie, strachu, absurdzie. Blade, piaszczyste kadry, szarości i ciemne zielenie – to barwy dominujące.
Nie zobaczymy tu fajerwerków, wojennego nakręcania się czy podrasowywania fabuły, choć scen batalistycznych nie brakuje. Nikt jednak z dumą nie wchodzi tu na barykady. Nikt też do końca nie rozumie sensu tych działań (japońscy żołnierze są tu równie niechętnie co amerykańscy najeźdźcy). Pyły Iwo Jimy przesłaniają wszystko.
Eastwood składa swoim filmem wielki hołd kinu Akiry Kurosawy czy klasykowi japońskiego kina antywojennego Koni Ichikawie („Ognie Polne”), wybierając skupienie i surowość w miejsce patosu i tanich emocjonalnych chwytów. Tego ostatniego nie da się jednak uniknąć całkowicie, choć „patriotyczna” ingerencja producenta filmu Stevena Spielberga, jest tu znacznie mniej widoczna niż w „Sztandarze Chwały”.
Ale przede wszystkim twórca uniknął tak częstego w amerykańskim kinie protekcjonalnego tonu. Może to przejaw inspiracji japońskimi mistrzami, może osoba współautorki scenariusza (wspólnie z Paulem Haggisem) Iris Yamashity, ale mamy do czynienia z przekonująca próbą wyważenia racji obu stron, zrumienia mentalnie i kulturowo obcych motywacji, bez klauzuli nieomylności made by USA (Ameryka niesie wolność i demokrację). To ważny głos, zwłaszcza w obecnej sytuacji wojny w Iraku. Zakwestionowanie jednej z jej podstawowych przesłanek.
Swoją dylogią Eastwood wpisuje się w najlepszą tradycję kina wypowiadającego wojnę (sic!) Samek idei wojny – obok Terence’a Malllicka, Sama Mendesa, Francisa Forda Coppoli czy Stanleya Kubicka. Jego miejsce w tym zacnym szeregu jest jak najbardziej uprawnione. Czapki z głów.