Pocztówki znikąd
"Somewhere" nagrodzony Złotym Lwem na 67 Weneckim Festiwalu Filmowym, to powrót Sofii Coppoli do kina subtelnego i intymnego. Powrót niezwykle udany.
Po wyprodukowanej we współpracy ze studiem Columbia Tristar – i raczej sceptycznie przyjętej - „Marii Antoninie”, Coppola znowu stawia na niezależność. „Somewhere” zrealizowano bez charakterystycznego dla jej poprzedniego projektu przepychu, w zaledwie trzech lokalizacjach, z ograniczoną ekipą i zdecydowanie niehollywoodzkim budżetem w wysokości 8 mln dolarów.
Bohaterem „Somewhere” jest celebryta i lokator kultowego hotelu „Chateau Marmont” Johnny Marco (Stephen Dorff). Jego życie sprowadza się do licznych romansów, imprez, podroży bez celu w błyszczącym Fordzie Mustangu i rutynowych konferencji prasowych promujących kolejne projekty o średniej wartości artystycznej. Życie Johnny'ego komplikuje się, gdy wkracza w nie – do tej pory widywana sporadycznie – córka Cleo (Elle Fanning). Dziewczynka staje się pełnoprawnym uczestnikiem codziennego życia aktora a jej obecność zmusza Johnny'ego do przedefiniowania dotychczasowych priorytetów...
Sofia Coppola przyznaje, że po wyczerpującej pracy nad „Marią...” chciała złapać oddech, odpocząć, nabrać świeżości. Rok spędzony w domu z malutkim dzieckiem pozwolił jej wyciszyć się i rozwinąć kilka historii, nad którymi od dłuższego czasu myślała. Pracowała równolegle nad paroma projektami, lecz postać Johnny' ego Marco powracała do niej, aż w końcu postanowiła poświęcić mu więcej uwagi.
Johnny jest postacią, którą trudno polubić. To człowiek zagadka - prowadzący hedonistyczny tryb życia nieco przebrzmiały gwiazdor; choć zdaje się lubić towarzystwo – chętnie nawiązuje kolejne romanse, bawi się na imprezach, spotyka z fanami i dziennikarzami - jego relacje z otoczeniem są co najwyżej powierzchowne. Emocjonalność Johnny' ego ukryta jest gdzieś głęboko pod stylizowanymi na Jamesa Deana ciuchami, modnym samochodem, sarkastycznymi uśmiechami rzucanymi półgębkiem. Kolejne spotkania z ludźmi to próba pokrycia ziejącego pustką prywatnego życia, w którym jedyne stałe punkty to borykająca się z psychicznymi problemami była żona i dorastająca córka. Johnny, na pozór król życia, w istocie żyje obok świata, nie uczestnicząc w nim.
Mimo pozornie antypatycznej fasady zaufanie, jakim Coppola obdarzyła tę postać, pozwala sceptycznemu z początku widzowi stopniowo poczuć do niej sympatię. Pośród całego otaczającego go zgiełku Johny wyrasta na zagubionego samotnika, który milcząco wciela się w nadana mu rolę, realizuje pokładane w nim przez opinię publiczną oczekiwania. W wywiadzie z Ann Thompson Coppola wspomina o inspiracji Royem Scheiderem w „Całym tym zgiełku” Boba Fosse'a: „Uwielbiam tę postać. Patrzysz na niego i wiesz, że to nie jest bohater, którego należy lubić: ale szalejesz za nim. O tej emocji starałam się pamiętać; jeśli będzie niedoskonały ale czarujący, o dobrym sercu, widzowie pokochają go”. Obsadzenie Stephena Dorffa w głównej roli to ciekawy ale też zaskakujący wybór. Aktor, któremu po „Backbeat” (1994) przepowiadano ogromną karierę, przez lata grywał raczej nieskomplikowane role w filmach sensacyjnych, którym daleko do wybitności. Coppola podobno pomyślała o nim już na początkowym etapie prac nad scenariuszem – znała go
pobieżnie i uważała za człowieka o niezwykłym wewnętrznym cieple, które ginie pod maska twardego macho, jaka nałożyła mu opinia publiczna. Uważała, że ta cecha pozwoli mu wiarygodnie wcielić się w postać Johnny'ego.
Podczas prac nad scenariuszem Coppola - która mieszka w Paryżu - była odcięta od stabloidyzowanej amerykańskiej kultury. Raz na jakiś czas przyjaciele z USA podrzucali jej popularne magazyny. Przeglądając je zauważyła, jak bardzo zmieniło się Los Angeles, gdzie mieszkała jako dwudziestolatka. Ta przemiana bliskiego jej sercu miasta zafascynowała ją: przerzucając kolorowe strony konfrontowała nową rzeczywistość z zapamiętanymi czasami sprzed dominacji Reality Shows w ramówce telewizyjnej i tabloidu US Weekly jako wyroczni; czasami, kiedy Chateau Marmont było miłym hotelikiem a nie inkubatorem dla celebrytów z tłumami paparazzi wyczekujących pod oknem.
Te doświadczenia, ale także wspomnienia reżyserki z wczesnego dzieciństwa zainspirowały wiele partii scenariusza. Jako córka znanego reżysera podróżowała z ojcem po świecie, trafiając czasami w miejsca równie wspaniałe co absurdalne. Przedstawiony w „Somewhere” kapiący złotem hotelowy apartament to rzekomo miejsce w którym rzeczywiście byli; Kuriozalne rozdanie nagród w którym uczestniczy w trakcie swojej wizyty w Mediolanie Johnny wzorowane było na ceremonii Telegatto, stanowiącej kwintesencji włoskiego telewizyjnego kiczu... To przestrzenie które dla dziecka są równie bajkowe i ekscytujące, co onieśmielające. Coppola wielokrotnie podkreśla, że stara się opowiadać o emocjach, które zna i rozumie, by jej filmy były prawdziwe i szczere.
Coppola to delikatność, subtelność. Ale i konsekwencja. Choć konstruowane przez nią historie często stwarzają wrażenie rozedrganych, epizodycznych, ślizgających się po powierzchni zdarzeń, w rzeczywistości są niezwykle spójne. Ten brak zdecydowanej ingerencji w tkankę świata to nie lekceważenie – raczej ostrożne zachowanie dystansu, oddanie sprawiedliwości tajemnicom, których nie dane nam poznać a których istnienie czyni życie bogatszym i piękniejszym. Takie podejście nasuwa na myśl wizję świata z perspektywy dorastającego dziecka, które – jeszcze ostatkiem sił trzymające się świata fantazji i marzeń - coraz częściej styka się z prozaicznością i gwałtownością świata dorosłych i chce za wszelką cenę od tego uciec. Coppola od początku swojej kariery genialnie obsadza młodych aktorów i Elle Fanning – filmowa Cleo - nie jest tu wyjątkiem. Drobna rezolutna blondyneczka tworzy z wycofanym Dorffem fantastyczny duet, jest katalizatorem jego emocji i równorzędną partnerką na ekranie. Młodsza siostra Dakoty to
doświadczona aktorka – pierwszą rolę zagrała w wieku 11 miesięcy („Mam na imię Sam” [2001]), potem wystąpiła m.in. w „Babel” (2006), „Drodze do przebaczenia” (2007) czy „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona” (2008). Jednak dopiero u Coppoli dwunastolatka dostała rolę, która pozwoliła jej zalśnić. Cleo wraz z rozwojem fabuły z drugoplanowej postaci staje się równoprawną bohaterką filmu; na pewno nie jest postacią jednowymiarową a subtelna i nieco zawadiacka Fanning radzi sobie z tą postacią doskonale. Mimo życia z dala od Los Angeles, Coppola sprawnie porusza się po świecie popkultury - unikając jednak „utknięcia” w niej. Cechuje ją niezwykła zdolność do zaznaczenia aktualności historii. Odwołania do współczesnej kultury są subtelne i świadome (choćby umiejscowienie akcji w Chateau Marmont jako zabieg znaczący) a zarazem ujmujące i zabawne (np. kiedy Elle opowiada ojcu „o tej książce o wampirach co to ją teraz czyta”). Jednoczesne historia, nieosadzona zbyt wyraźnie w konkretnych ramach zachowuje
uniwersalizm: mogłaby wydarzyć się w dowolnym momencie i wszędzie (do czego jasno nawiązuje tytuł).
Zauważyć można też odwołania do tradycji filmowej. Kiedy Johnny dowozi Cleo do samochodu, który zawiezie ja na letni obóz, w ostatniej chwili próbuje przekrzyczeć huk helikoptera i przekazać coś córce. Nigdy jednak nie dowiemy się, co chciał powiedzieć. Ta scena przywodzi na myśl sekwencje otwierającą i kończącą „Słodkie życie” Felliniego. Mając w tyle głowy, że główny bohater to artysta (??) w kryzysie twórczym i prywatnym, widząc panoszący się w Chateau Marmont hedonizm i wybór akurat Mediolanu jako celu ich podróży można pomyśleć, że - być może – to nawiązanie do Fellinowskiej estetyki nie jest przypadkowe.
„Somewhere” jest jaśniejącym dowodem na to, że Sofia Coppola stworzyła własną poetykę, styl wizualny i melodię opowiadania. Pierwszy raz – nieśmiało – zachwyciła nią w świeżych, choć niedoskonałych, „Przekleństwach Niewinności”, niemal doprowadziła do perfekcji w magicznym “Między Słowami” i nieco zagubiła w pełnej przepychu „Marii Antoninie”. Wrażliwością filmowi bliżej do „Przekleństw...”, choć dorastanie, rozkwitanie w dorosłość przedstawione jest tu raczej jako pewna niezwykła wartość, nie brzemię. To film bardzo rytmiczny, choć raczej wyciszony – urywane dialogi wypełniają kadr raz na jakiś czas, by za chwilę oddać ekran sekwencji raczej statycznych ujęć, przypominających pocztówkowe wizerunki sprzed lat. Ten pastelowy, nostalgiczny klucz wizualny jest zasługą operatora Harrisa Savidesa (z Coppolą pracował po raz pierwszy, odpowiada za zdjęcia m.in. do „Margot jedzie na ślub” czy „Obywatela Milka”) i - odpowiedzialnej także za „Między słowami” - scenografki Anne Ross. Klimatu dopełnia, jak zwykle
doskonała, ścieżka dźwiękowa, za którą odpowiada francuski zespół Phoenix.
„Somewhere” to film utkany z drobnych wydarzeń, ułamków wspomnień, wyjątkowych momentów, półuśmiechów powtykanych w monotonną masę codzienności jak kandyzowane owoce w keks. Bez niepotrzebnej pompatyczności, nachalnej ideologii. To film prosty, niemal „nagi”. Jedynym momentem, który zbija nieco z pantałyku jest zakończenie: jakby wklejone z innego filmu, emocjonalnie wydaje się zbyt redundantne i jednopłaszczyznowe. Ale może to tylko zasłona dymna. Johnny idzie tam, gdzie prowadzi go Coppola: a ona przecież zna go najlepiej.