Pod prąd, ale z prądem
„Frank” Leonarda Abrahamsona to klasyczne kino podbite stemplem festiwalu Sundance – rozpięte pomiędzy szeregiem ustalonych zagadnień, w przyjemny sposób ekstrawaganckie i wyciszone. Jest to rodzaj pustej kreacji, bo reżyser nie przekracza sztywno ustalonych granic tej popularnej w amerykańskim kinie niezależnym konwencji, ale kto nieczęsto styka się z tamtejszym arthouse’em z pewnością doceni osobny charakter filmu.
Tytułowy bohater, Frank, to niezależny muzyk, który przed światem chowa się pod wielką sztuczną głową. Je w niej, śpi, chodzi do łazienki, nie pozwalając nikomu zgłębić istoty jego tożsamości. Ale jednocześnie jest artystą, muzykiem, który chce dotrzeć do masowego odbiorcy. Wyróżniająca go głowa nie okazuje się jednak specjalnie pomocna – nawet w dobie uwielbiającego inności Internetu, pozostaje postacią zbyt wycofaną, by zwrócić na siebie uwagę innych. Jego twórczość jest nieprzystępna i nie znajduje posłuchu u szerokiej publiczności. I właśnie wtedy na jego drodze pojawia się niespełniony muzyk Jon. Ich współpraca ma pomóc Frankowi w zrobieniu kariery.
Postać głównego bohatera jest w pewnym sensie metaforą całego filmu. Ten też jest na tyle ekstrawagancki, by nie spojrzeć w jego stronę, ale jednocześnie nie oferuje nic specjalnie nowego czy odkrywczego, by chcieć zatrzymać się przy nim na dłużej. To prosta, utkana z fabularnych schematów opowieść o bólu, stracie i marzeniach, szczęśliwie podbita pytaniami o istotę sztuki i zacieranie się granicy pomiędzy artystyczną personą a właściwą tożsamością.
Rolę Franka gra Michael Fassbender, jeden z najmodniejszych i najambitniejszych aktorów pokolenia 30+, tu dokładający kolejną ciekawą cegiełkę do swojego bogatego emploi. Jako Frank radzić musi sobie bez twarzy, z wykorzystaniem głosu i mowy ciała. To fascynujące patrzeć na jego aktorski wysiłek w tak ograniczającej roli, ale zdarza się, że scenę czasem kradnie mu równie świetny Domnhall Gleeson w roli niejednoznacznego, trudnego w ocenie Jona. Świetni są też pojawiający się na drugim planie Scoot McNairy i Maggie Gyllenhaal, co potwierdza tylko, że Abrahamson ma niesamowitą rękę do aktorów.
„Frank” to jego czwarty pełnometrażowy film i nie różni się specjalnie od pozostałych. Jest w nim szacunek dla bohaterów i podejmowanych przez nich decyzji, są precyzyjnie skomponowane kadry i dobrze współgrająca z filmem ścieżka dźwiękowa. Czy to wystarczy, by podbić publiczność? Czy może jest to jednak pewien rodzaj manifestu, dobrze kontrastujący z treścią filmu? Czy to kolejna angażująca historia spod znaku Sundance, czy raczej oportunistyczna komedyjka, której ekstrawagancja jest pozorowana? Te i wiele innych pytań pozostają w filmie bez odpowiedzi, pozostawiając po sobie spore uczucie niedosytu. Zupełnie jakby reżyser obawiał się bezpośredniej konfrontacji z widzem swego filmu, gotowym przejrzeć jego sztuczki.