"Powidoki": samotność wśród tłumu [RECENZJA]
Andrzej Wajda po trzech latach nieobecności wraca z „Powidokami” – historią kilkudziesięciu miesięcy z życia polskiego mistrza awangardy, Władysława Strzemińskiego, kalekiego malarza i zaprzysięgłego wroga wszelkich ograniczeń w sztuce.
Wyprzedaną do ostatniego miejsca premierę filmu z udziałem Bogusława Lindy podczas trwającego jeszcze Festiwalu Filmowego w Toronto zakończyła burzą oklasków. Po seansie rozentuzjazmowani widzowie komentowali powrót polskiego reżysera do świetnej formy.
Wajda, którego branżowy magazyn "The Hollywood Reporter" określił przy tej okazji mianem „mistrza Jedi” polskiego kina, punktem odniesienia uczynił czasy swojej młodości i ukochanego malarstwa, nie zapominając o cechach charakterystycznych własnego stylu: wyraźnej symbolice, micie niemal romantycznego bohatera zaplątanego w wir historii, realizmu podszytego patriotycznym heroizmem.
Wszystko służy ostatecznie prezentacji bohatera umęczonego walką, ale świadomego jej istoty, poświęcającego wszystko dla osiągnięcia upragnionego celu. Tak, artysta u Wajdy cierpi katusze. Zatracił się w procesie twórczym i działalności pedagogicznej, zapominając o zobowiązaniach wobec własnej, rozsypanej rodziny.
Władysław Strzemiński (Bogusław Linda) walcząc w młodości na froncie I wojny światowej, odniósł poważne rany, przez co musiał mieć amputowaną nogę i rękę. Mimo tego nie skarżył się na swój los, nie korzystał z przywilejów, nie starał się wzbudzić współczucia. Z wyjątkiem gospodyni, u której mieszkał i jadł, oraz małoletniej córki Niki (Bronisława Zamachowska) nie miał właściwie nikogo bliskiego. Studenci darzyli go ogromnym szacunkiem, tłumnie odwiedzając pasjonujące wykłady, przychodzili też do jego skromnego domu szukając rady i kryjówki. Jednak Strzemiński, z wyboru czy konieczności, był przede wszystkim bardzo samotny. Tę samotność wśród tłumu ludzi Wajda sportretował bardzo oszczędnie, korzystając z minimalnych środków, osiągając zamierzony efekt.
Artystę poznajemy, kiedy prowadzi warsztaty w górach, uczy formy, koloru, światła, tłumaczy czym są powidoki, sztandarowy element jego twórczej działalności. Niestety, poza częścią teoretyczną, zajęcia nie mają praktycznego wymiaru, a widzowi nie będzie dane zobaczyć, czym powidoki właściwie są. To zresztą główny zarzut pod adresem filmu – za dużo zostało powiedziane, za mało natomiast pokazane. Przydługie, dość archaicznie napisane dialogi, które pasują do wykładu, ale do rozmowy żywych ludzi już stanowczo mniej, to znak rozpoznawczy obrazu. Dlatego być może amerykański krytyk z „The Hollywood Reporter” w generalnie pozytywnej recenzji porównał najnowszy projekt Wajdy raczej do prozy niż poezji. Brakuje tu bowiem lekkości i polotu, bohaterowie zdają się przytłoczeni obszernym tekstem i ciężką, zakurzoną scenografią.
A szkoda, bo większość ról zagrana została koncertowo. Od wymagającego sprawności fizycznej, natchnionego występu Lindy, przez nadzwyczaj dojrzałą Zamachowską, eteryczną i silną wewnętrznie Zofię Wichłacz, aż po wybitny drugi plan, z niezawodnym Andrzejem Konopką i fenomenalnym Krzysztofem Pieczyńskim w roli Juliana Przybosia na czele. To prawdziwy zbiór osobowości nietuzinkowych, a ich obecność jest stanowczo największą zaletą filmu. Dlatego tym bardziej szkoda, że potencjał nie został wykorzystany w pełni.
„Powidoki” z pewnością można nazwać listem miłosnym Andrzeja Wajdy do niezłomnego twórcy, którego podziwia i szanuje. Zbudował mu jednak mauzoleum, którego ciężar gatunkowy przytłacza. Artyście awangardowemu, który życie poświęcił na walkę z formalizmem i ścisłymi regułami, zaoferował biografię sztywno trzymającą się zasad. I tylko czasami przeziera przez grube, zakurzone kotary promień słońca, pięknie pokazany okiem kamery Pawła Edelmana.
Silne zakorzenienie w konwencji nie przeszkadza jednak dyrektorom artystycznym światowych festiwali bić się o „Powidoki”. Tylko na razie ogłoszono, że film Wajdy zostanie pokazany na święcie kina w Rzymie i dalekim Busan, a w planach jest także Nowy Jork, Buenos Aires, Tel Aviv i Goa.