Jedna z bardziej intrygujących premier tego roku. Najnowszy projekt twórcy i odtwórcy takich postaci jak: *Ali G, Borat czy Bruno – Sachy Barona Cohena. Plakaty oraz zabawny zwiastun zapowiadały ucztę dla fanów niewybrednego i „wybuchowego” humoru (tak, bardzo niefortunnie dobrane słowa). Niestety „Dyktator” nie spełnia nawet w 1/4 pokładanych w nim nadziei. Czemu? Bo to nie jest film o terroryzmie, dyktaturze czy „amerykańskiej policji świata”. Nie jest to też satyra na współczesną nafto-politykę czy amerykański styl życia. Zatem czym jest ten film? Około 1,5-godzinnym zlepkiem skeczy wyśmiewających gejów, lesbijki i feministki z delikatną, ale konsekwentnie przewijającą się
nutką seksizmu.*
W XXI wieku, kiedy sztuką jest właśnie zszokowanie kogokolwiek, najnowszy film Larry’ego Charlesa jest bardzo daleki od tego. Pozostaje pytanie: po co była ta cała otoczka nawiązań do dyktatorów państw Wschodu? Nie mam pojęcia. Może Cohen po prostu chciał przywdziać brodę i udawać „arabski” akcent? Ciężko powiedzieć. Wiem za to jedno – zwiastun filmu zawiera zdecydowanie najzabawniejsze gagi z filmu. Oglądanie ich powtórnie między mniej ciekawymi scenami już nie sprawiało takiej frajdy.
To, co właśnie odróżnia „Dyktatora” od „Borata” i „Bruna”, to całkowite porzucenie konwencji paradokumentalnej i zrezygnowanie z tzw. „wkrętów”. Nic w tym dziwnego. O ile jeszcze Amerykanie byli w stanie znieść reportera z Kazachstanu oraz prezentera-geja, to już przywódca z Bliskiego Wschodu mógł naprawdę wywołać panikę. Jeszcze ktoś wezwałby antyterrorystów i zamiast pytań, rozległby się tylko cichy dźwięk snajperskiego tłumika…
Jednak Admirał Generał Aladeen żyje i ma się dobrze jako dyktator Wadiya. W wolnych chwilach – gdzieś pomiędzy czuwaniem nad konstrukcją spiczastej rakiety, a skazywaniem kolejnych osób na śmierć – płaci gwiazdom za seks. Kiedy przyjeżdża do Ameryki, by stawić się na zebraniu ONZ, zostaje zdradzony i porwany. Cudem unikając śmierci, musi odzyskać władzę i zapobiec największemu zagrożeniu, jakie może spaść na jego kraj – demokracji!
Ten skrót pozwalał na naprawdę duże pole manewru. Niestety, potencjał wynikający ze zderzenia reżimu z wszechobecnym równouprawnieniem pozostał niewykorzystany. Zamiast tego Cohen skupił się na żartowaniu z gejów. Tych ukrytych wśród polityków i tych pośród sprzedajnych gwiazd Hollywood. Ale czy o tym miał być ten film? Chyba nie.
Zamiast trafnych satyrycznych żartów, „Dyktator” oferuje charakterystyczne „bezpośrednie” (czyt. łamiące tabu i przekraczające granicę dobrego smaku) poczucie humoru. Oczywiście sala kinowa się śmiała. Każdy ma chyba czasem potrzebę zobaczyć mniej zobowiązującą rozrywkę. Problem nasila się jednak po wyjściu z kina –trudno przypomnieć sobie, o czym tak naprawdę był ten obraz. Próżno szukać intrygującego spojrzenia na reżim i fanatyzm, gdy nie jest to nawet tematem filmu.
Owszem, jest śmiesznie. Na swój sposób. Jednak strasznie brakuje mocnego uderzenia, łamiącego chociaż niektóre tabu. Cohen najzwyczajniej w świecie nie poszedł na całość. Obiektywnie oceniając „Dyktator” jest mniej wulgarny niż „Borat” czy „Bruno”. Widać jakieś hamulce. Także i humor, którego głównym silnikiem miała być tytułowa postać, opiera się na wytartych już schematach.
Nie mówię, że od razu z filmu powinny wylewać się żarty o zamachach. Tylko jaki jest sens, by jeden z najbardziej bezpośrednich i kontrowersyjnych komików i satyryków zabierał się za wyśmiewanie dyktatora bez dyktatora? Kluczem do tego filmu jest słowo „satyra”. Film o reporterze z Kazachstanu był satyrą, przygody austriackiego reportera czymś między satyrą a komedią. Natomiast obraz o przywódcy Wadiya jest komedią. Po prostu. I chyba to rozczarowuje najbardziej.
Przecież mogło być tak pięknie. Uderzyć pozornie w tematykę złego terroryzmu, by naprawdę ponabijać się z Amerykanów i ich sposobu odpowiadania na niego. Tak jednak nie jest. Szkoda. „Borat” zachwycił i zaskoczył wielu. „Bruno” rozczarował wtórnością, ale zamieszania narobił. „Dyktator” przejdzie bez echa, bo nie ma o czym mówić. Wątpię, by islamiści grozili Cohenowi, tak jak miało to miejsce w przypadku twórców „South Parku”. Prawdopodobnie wzruszą ramionami i włączą sobie inny film.