Prosto z Cannes: ''I, Daniel Blake'' [RECENZJA]
Akcję swojego nowego filmu Ken Loach umieścił w Newcastle, ale równie dobrze mógłby to być Wałbrzych albo Łódź. Jego bohaterami są ludzie na życiowym zakręcie, którzy wpadają do zaklętego kręgu bezrobocia. Zderzają się z biurokratycznym systemem opieki społecznej, zabijającym w nich najlepsze odruchy. Marzycie o lepszym socjalu w Anglii? Zapomnijcie. W obrazie Loacha mekka polskich emigrantów to gnijący kawałek świata, który musi sobie przypomnieć o soli swej ziemi. Inaczej zupełnie się rozpadnie.*
Solą ziemi jest Daniel Blake (znakomity Dave Johns), choleryczny, owdowiały stolarz przed sześćdziesiątką. Niedawno miał zawał, ale po rekonwalescencji chciałby jak najszybciej wrócić do pracy. Nie jest to jednak takie proste, ponieważ komisja lekarska uznaje go za niezdolnego do wykonywania zawodu. Może się odwołać, ale wiążę się to z siedzeniem na czterech literach, czekaniem na telefon i wypełnianiem wniosków w internecie. Jego sprawę przejmują kolejne instancje, a cała sytuacja zaczyna przypominać grę w głupiego Jasia. - Pośredniaki nie pomagają ludziom, ale głównie rzucają kłody pod nogi - powiedział z goryczą reżyser. Zamiast pomóc Danowi w powrocie do pracy, stawiają przed nim coacha, który oznajmia, że mężczyzna ma dziesięć sekund, aby zainteresować pracodawcę swoim CV. „To fakt” - stwierdza z wytrenowaną stanowczością. Tyle że Dan nie ma CV, nigdy go nie potrzebował, pracę mógłby znaleźć w każdej chwili. Teraz nie ma to znaczenia - aby udowodnić zdolność do pracy, musi wykazać się motywacją do
jej znalezienia. Absurd goni absurd.
Nie jest zaskoczeniem, że Loach nakręcił film o robotniku zderzającym się z biurokracją, ale tym razem jego diagnoza jest wyjątkowo gorzka. System odmawia Danielowi prawa do pracy i nie daje mu nic w zamian, w ten sposób prawy mężczyzna wchodzi do zaklętego kręgu, w którym czuje się jak upierdliwy petent. W jednej scenie bohater korzysta z kawiarenki internetowej, nie radzi sobie z obsługą komputera i w pewnej chwili dostaje informację, że „jego czas minął”.
Chwilami drażni wrażenie, że oglądamy film hagiograficzny, portret nieskazitelnego człowieka pracy, prześladowanego przez państwo. Dan jest wzorowym obywatelem, nie umie prosić o pomoc, choć łatwo mógłby czerpać korzyści ze swojej sytuacji. Po prostu chce pracować, żeby czuć się potrzebnym. Bezinteresownie pomaga Katie (Hayley Squires) i jej dzieciom w doprowadzeniu ich nowego domu do porządku. Podobnie jak jemu, dziewczynie powinęła się noga i nie wie, jak wyjść na prostą. Duch dobrego Samarytanina na szczęście jest stonowany dzięki zniuansowanej, świetnie poprowadzonej roli Dave’a Johnsa. Dzięki niemu Daniel to postać z krwi i kości. Znamy takich ludzi. To równi goście.
Najbardziej przeraża tu obraz instytucji pomocy społecznych, których działania są cynicznie fasadowe, służą podtrzymaniu pozorów i upupieniu człowieka. Znerwicowany bohater Loacha przypomina chwilami angielskie wcielenie Adasia Miauczyńskiego z „Dnia świra”, uczciwego obywatela, doprowadzonego przez państwo na skraj załamania nerwowego. Czasami system tworzy wariata. To fakt. Kolejnym faktem jest, że Ken Loach nakręcił znakomity film, który daje do myślenia.
Ocena: 8/10 Łukasz Knap