Na tle swoich swoich potencjalnych oscarowych konkurentów „Jak zostać królem” to film skromny, wręcz kameralny. Reżyser Tom Hooper (znany dotąd głównie brytyjskiej publiczności) zrezygnował z wymyślnych komputerowych trików i efektów specjalnych; odcina się także od wizualnych inspiracji kulturą popularną – formuły teledysku, estetyki telewizyjnej, dokumentalnego ziarna - tak obecnie popularnych. Nie doświadczymy tu skomplikowanych eksperymentów formalnych czy strukturalnych: „Jak zostać królem” to film o linearnej narracji i klasycznej kompozycji. Wydawałoby się, że we współczesnej kinematografii dla takiej produkcji nie ma miejsca... „Jak zostać królem” burzy te wątpliwości. To czyste, aktorskie kino w najlepszej postaci.
Dzięki rezygnacji z niepotrzebnych udziwnień, Hooper w wiarygodny i przejrzysty sposób przypomina nam rozgrywającą się w Anglii lat trzydziestych historię księcia Alberta (Colin Firth), który po niespodziewanej abdykacji brata, króla Edwarda VIII (Guy Pearce) (uwikłanego w romans z dwukrotną rozwódką Wallis Simpson), obejmuje tron. Już jako Jerzy VI będzie musiał stawić czoło nie tylko widmu wojny i hitlerowskiej inwazji na Europę, ale także swojej największej słabości – patologicznym problemom z jąkaniem. Ta pozornie nieznacząca kwestia kładzie się cieniem na szansach monarchy na udane rządy. Jedyną osobą, która może pomóc królowi zapanować nad wstydliwą dysfunkcją, okazuje się stosujący niekonwencjonalne metody australijski terapeuta mowy Lionel Logue (Geoffrey Rush). Ich z początku trudna współpraca z czasem zaczyna przynosić coraz lepsze efekty. Między mężczyznami rodzi się niezwykła przyjaźń, która zmieni nie tylko ich życia, ale także pośrednio zadecyduje o wojennych losach Angielskiej monarchii.
Cieszy niezmiernie fakt, że po latach obsadzania go w rolach powielających postać pana Darcy z „Dumy i uprzedzenia” filmowy biznes przypomniał sobie o talencie Colina Firtha i postanowił dać mu szansę. W „Samotnym mężczyźnie” Toma Forda aktor pokazał oszałamiający warsztat i niezwykłą aktorską wrażliwość; „Jak zostać królem” to już prawdziwy koncert w wykonaniu Firtha. Powierzone mu zadanie było trudne: nie tylko musiał zmierzyć się z zagraniem postaci historycznej, ale też w dramaturgicznie wiarygodny i przekonywujący sposób opowiedzieć o – mającym przecież potencjał komiczny – dramacie jednostki. Łatwo byłoby przesadzić, przykryć te subtelne dylematy zbytnim rozmachem wykonania. Firth nie popełnia tego błędu - gra spokojnie, przeważnie ograniczając język ciała na rzecz wycofanej, sugestywnej gry twarzą. Wybitnym partnerem w tym trudnym zadaniu jest dlań Geoffrey Rush, którego Logue jest bezpretensjonalny, dowcipny i ciepły. Dystans wygrany w tej postaci doskonale tonuje nerwowość i niepewność
Firtha/Jerzego VI. To zdecydowanie jeden z piękniejszych i bardziej udanych aktorskich duetów ostatnich lat. Na wzmiankę zasługuje też Helena Bohnam–Carter (królowa Elżbieta). Jej inteligentna, momentami frywolna lecz zawsze stonowana gra tworzy doskonałe tło dla akcji.
„Jak zostać królem” to powrót do najlepszych tradycji brytyjskiego – i światowego – kina. Okazuje się, że nie trzeba malować animowanych postaci na niebiesko czy kreować rzeczywistości w komputerowych programach. Za tym filmem stoi stara jak świat, a jednak odświeżająca idea: można oprzeć film tylko na aktorach... i wygrać.