Przydrożny święty
* Zdeklarowany ateista, który wierzy w Sacrum i chętnie sięga po religijne odniesienia. Filozof, który szuka ducha pod powierzchnią banalnych przedmiotów i sytuacji. “Poza szatanem” Bruno Dumonta to kolejny filmowy etap na drodze do ukazania ewolucji jego bohaterów, “którzy na drodze do boskości muszą przekroczyć obrzędy i figury religijne”. Jego filmowe uniwersum to niezwykle przemyślany i świadomy ideologicznie konstrukt, a występujące w kolejnych tytułach postaci, bardziej niż autonomicznymi bohaterami są, jak mówi Dumont „przedstawieniami, które reprezentują inne części istoty ludzkiej”.*
Dumont odrzuca aktorski warsztat, nie pracuje z zawodowcami. Jego „aktorzy”, naturszczycy, przychodzą i odchodzą, nie występując w jego filmach więcej niż raz. Odtwórca głównej roli w “Poza szatanem” David Dewael wyłamuje się z tego schematu – widzowie mogą kojarzyć go z roli w poprzednim filmie reżysera, „Hadewijch”. Wcześniej podobną drogę przeszedł tylko Samuel Boidin, który również wystąpił w dwóch filmach Dumonta - “Życie Jezusa” i “Flandria” (nagrodzona nagrodą Jury w Cannes, 2006). Wykreowana przez Dewaela postać wydała się jednak Dumontowi na tyle interesująca, że postanowił rozwiną jej wątek.
Bezimienny bohater, w którego wciela się dysponujący spektakularną, wymykającą się kategoriom estetycznym fizjonomią Dewael, łączy w sobie skrajności. Zdaje się być dotknięty przez Absolut, ma w sobie moc łaski i czyni cuda. Z drugiej strony mieszka w nim Zły, nienawistne zwierzę, które czyni go mordercą. To taki Święty-głupek, przydrożny kaznodzieja, który nosi jednocześnie w sobie niezmywalny szatański stygmat. Dumont dąży do umożliwienia swojemu bohaterowi wyjścia z tego kieratu – chciałby go wyzwolić, sprawić, by był “poza szatanem”. Jednak w jego filmach – a raczej w jego złożonym, wieloetapowym filmowo-moralnym projekcie - to nie dyrektywy reżysera, a wewnętrzna inercja postaci definiuje kierunek, w którym ta podąża - ewolucja jest stopniowa. Szatan oznacza nie tylko zło, jest też terminem eschatologicznym, religijną kategorią. W tym sensie Dumont także pragnie być poza
nim – jego koncepcja duchowości wyklucza istnienie tak Boga jak i religii.
Według Dumonta człowiekiem nie kieruje przypadek - ludzkie działania są metaforycznym wyrazem najgłębszych przeżyć. Rzeczy nie dzieją się ot, po prostu, zawsze coś oznaczają, odsyłają do kolejnej warstwy interpretacyjnej, do sfery duchowości. Jego tendencja do poszukiwania drugiego, trzeciego dna i głębi we wszystkim niektórych zachwyca. Dumont jest dla nich filozofem, który w codzienności i zwyczajności odnajduje ukryte znaczenia. Jednak ta praktyka budzi także opór: ubrana w kostium organiczności ociera się o pretensjonalność i irytuje. W moim prywatnym panteonie gwiazd Dumont nie znajdzie się nigdy; jego filmy mnie męczą, nudzą i denerwują. Wyzuty z jakiejkolwiek struktury, intuicyjny sposób toczenia się (nie: prowadzenia) narracji tych, którzy cenią uporządkowany warsztat podjudzi do wyjścia z kina przed
końcem seansu.
Dumont jest kapłanem swojego własnego bezbożnego kościoła, w którym czci się drzewo, kamień i pianę na rzece jako emanacje duchowości. Ci, którzy wpadną razem z nim w trans, pozostaną mu wierni, jak kręcony się w zapamiętałym tańcu Sufi. Resztę zemdli po pierwszym obrocie. Ceniący bezpretensjonalność od Dumonta powinni trzymać się daleka.