"Kiedy kręciliśmy 'Piątek trzynastego', obejrzałem 'Halloween' Johna Carpentera, by zrozumieć format gatunku" - powiedział w jednym z wywiadów scenarzysta Victor Miller - "Okazało się, że to dziecinnie proste. Otwarcie musi zawierać w sobie zapowiedź nadnaturalnej rzezi, następnie następuje proste zarysowanie akcji, a potem już tylko kolejne nastolatki giną w możliwie okrutny i wymyślny sposób." To niesamowite, ale 30 lat później na tym dawno już wytartym schemacie wciąż zarabiać można grube miliony. Z tą różnicą, że na oryginalność w szlachtowaniu młodego pokolenia aktorów nikt się już nie sili. Ot, czysta redukcja. Zasypiasz - giniesz.
Nowy "Koszmar z Ulicy Wiązów", pomimo łatki restartu całej serii, niespecjalnie różni się od jej kolejnych odcinków. Nawet gorzej - cierpiąc na chroniczny brak pomysłowości, film Samuela Bayera cofa się w swych założeniach aż do lat osiemdziesiątych, jawnie ignorując dwa najciekawsze pod tym względem epizody: "Nowy koszmar" (1994) i "Freddy kontra Jason" (2003). O ile w pierwszym z nich - autotematycznym pastiszu - persona Freddy'ego wyszła poza ramy hollywoodzkiego produkcyjniaka, a w drugim - wysokobudżetowym pojedynku z ikonicznym bohaterem innej serii, "Piątku trzynastego" - poddana została przewrotnej gloryfikacji, tutaj znów sprowadza się do mało subtelnej metafory kary za grzechy ojców.
Powrót do początków rozpisanej przez Wesa Cravena sagi jest o tyle zbyteczny, że nie motywuje go chęć reinterpretacji pierwotnych założeń. Pierwszy "Koszmar..." uderzał w amerykańską ułudę bezpieczeństwa, całkowicie ograbiając przestrzeń amerykańskiego, nomen omen, snu (perfekcyjne przedmieścia, perfekcyjne rodziny, perfekcyjne domostwa) z poczucia swobody i komfortu - wytapetowane kwiatuszkami sypialnie i dokładnie przystrzyżone trawniki spłynęły krwią. Tymczasem remake skupia się już tylko na cyzelowaniu sztuki filmowego mordu. Bayer, autor wielu ładnie wykadrowanych wideoklipów (m.in. "Only Happy When It Rains" Garbage, "Coma White" Marilyna Mansona, "Zombie" Cranberries), mnoży wizualne atrakcje kosztem narracji i atmosfery zagrożenia, a przepełnionego autoironią Kruegera zamienia w zdeterminowanego anioła zagłady.
Jackie Earle Haley warczy więc niczym nolanowski Batman, przeciąga ostrymi pazurami po ścianach, a kolejne nastolatki konają w męczarniach. Czy nowy Freddy sprawdza się w swej roli? Cóż, na pewno pozostało mu zamiłowanie do efekciarskiej przesady. Na pewno jest skuteczny. Gorzej, jeśli chodzi o jego naturę. Zastąpienie wykreowanej przez Roberta Englunda persony morderczego dowcipnisia dramatyczną powagą niebezpiecznie uniwersalizuje całą postać, bo pośród półtoragodzinnego przeglądu technik finezyjnego odbierania życia brakuje czasu i miejsca, by obciążyć ją adekwatnym balastem. Z samym straszeniem też nie jest najlepiej. Ze swoistą nostalgią wspomnieć można czasy, gdy kolejne "Koszmary..." skutecznie powstrzymywały przed zaśnięciem - bo przyjdzie Freddy, bo nie wiadomo czego się spodziewać. Przewidywalny i pozbawiony większych emocji remake Bayera mówi już coś innego - zasypiajcie spokojnie, grunt, że w kasie zostają Wasze pieniądze.