Zygmunt Kęstowicz. Do teatru uciekł przed wojskiem
Marzył o teatrze. Marzenie to wybuchło w nim nagle, jak wojna, i z nią właśnie było związane. Nigdy wcześniej w ciągu 18 lat życia myśl o scenicznych występach nie zaświtała mu w głowie (miał zostać dyplomatą). Na początku 1940 r. w zajętym przez Sowietów Wilnie groziło mu, jak i innym Polakom, wcielenie do Armii Czerwonej. Dostał już skierowanie: Władywostok, Wojenno-Morskij Fłot. Nie było od tego odwołania, ale gdyby pracował w teatrze...
Artystów pobór nie obejmował, mieli służyć Związkowi Radzieckiemu swym talentem. Zatrudnienie jako statysta znalazł w teatrze na Pohulance, a powierzona mu rola lokaja wymagała nawet wypowiedzenia kilku słów. Dodatkową atrakcją tej pracy była śliczna Danusia Szaflarska, w której kochała się cała męska część zespołu, także i on. Pewnego dnia zagadał się z nią za kulisami i przegapił moment wejścia na scenę... Wyleciał z hukiem.
Nie był rodowitym wilniukiem, ale dobrze znał miasto. 10 lat uczył się tu w gimnazjum jezuitów. Wychował się w odległych o 120 km Postawach, gdzie jego ojciec miał aptekę. Powiatowa miejscowość nie była bynajmniej zabitą deskami dziurą: bywał tu prezydent Ignacy Mościcki, wpadał do znajomych na brydża Aleksander Prystor, odwiedzał swą siostrę Franciszek Żwirko... Ale najbardziej utkwił w pamięci małego Zygmusia Mieczysław Fogg, który "przez całe pół godziny kupował proszki od bólu głowy u naszej ślicznej farmaceutki". Zapamiętał też kolegów z sąsiedztwa, którzy nieraz zaleźli mu za skórę: Stasia Jasiukiewicza i Janka Krasickiego. Uczono go miłości do Kresów i dumy z rodowych tradycji. A Kęstowicze mieli się czym pochwalić.
Pradziadek Zygmunta w wieku 15 lat zaciągnął się do armii Napoleona, walczył pod Somosierrą i nie opuścił cesarza nawet na Elbie. Za udział w powstaniu listopadowym zapłacił zesłaniem na Sybir, podobnie jak jego syn, który Syberię "zwiedził" po powstaniu styczniowym. "Prawdziwa kresowa babcia" pana Zygmunta do końca życia odziana będzie w patriotyczną żałobną czerń i czarne koronki – nawet w niepodległej już Polsce, z przyzwyczajenia. Tradycję podtrzyma ojciec aktora, członek POW. I on posmakuje zesłania w 1939 r. ZSRR opuści z armią Andersa, syn nigdy go już nie spotka. Jedynie pan Zygmunt nie zostanie żołnierzem, a broń będzie nosił tylko w filmie i na deskach teatru.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Jego historia potoczyłaby się może inaczej, gdyby wojna zastała go w rodzinnych stronach. Ale on – jak każdy maturzysta – w sierpniu 1939 r. odrabiał obowiązkowy miesiąc prac fizycznych w Junackich Hufcach Pracy, przygotowując zachodnie flanki państwa do obrony. Gdy w pierwszych dniach września jego hufiec rozformowano, wokół panował chaos. Po kilku tygodniach koszmarnej wędrówki dotarł do Postaw, ale nie zastał tam rodziców. Ojca już aresztowano, aptekę przejęli Sowieci, a matka zniknęła. Został na świecie sam. W Wilnie, gdzie się schronił, próbował się utrzymać z kopania torfu, ale w tydzień zarobił na kotlet w barze. W teatrze płacono niewiele lepiej, lecz w operetce, do której trafił, spotkał dwie kobiety swego życia. Pierwszą była Ordonka.
Hanka Ordonówna przyjechała do Wilna, szukając swego męża, Michała Tyszkiewicza. Jej obecność w teatrze gwarantowała pełną salę i wpływy z biletów, na dodatek śpiewaczka opłaciła ulicznych sprzedawców serdelków, by codziennie dożywiali wygłodzoną ekipę. Na wdzięczność pana Zygmunta zasłużył też pies artystki, który pewnego dnia ugryzł odtwórcę głównej roli tak, że ten wylądował w szpitalu. Odwołanie spektaklu nie wchodziło w grę, na scenę wydelegowano więc śmiertelnie przerażonego Kęstowicza. Nie uciekł, choć miał na to wielką ochotę. I jakoś poszło...
Nie tylko występami przejmował się pan Zygmunt. Jego uwagę zajęła młodsza od niego o rok chórzystka, panna Janeczka. Któregoś dnia spytał, czy może ją odprowadzić. "Odprowadzał mnie przez trzy miesiące, trzymając za palce – wspominała. – Ale wtedy nie było mowy, byśmy pocałowali się na dobranoc. A ja i tak nie mogłam zasnąć, bo się przez pół nocy trzymałam za palec". Szybko wzięli ślub, więc choć Kęstowicz robił karierę jako amant, pozostał nim tylko na scenie. "Dziewczyny w Wilnie za nim szalały! – mówiła z dumą pani Janina. – Na ścianach klatki schodowej pisały »Marysia kocha Zygmusia«". Jej mąż wzdychał, że musiał na swój koszt malować ściany. Życie w Wilnie nie było bezpieczne, stale groziły aresztowania, więc by los ich nie rozdzielił, wszędzie chodzili we dwoje. Razem też wraz z resztą teatralnej ekipy w 1945 r. wyjechali do Białegostoku pierwszym repatriacyjnym pociągiem.
Po wojnie nie brakło w Polsce zdolnych aktorek, ale młodych aktorów było jak na lekarstwo. Zbyt wielu zginęło na frontach... Gdy więc Kęstowicz zabłysnął w białostockim teatrze, dyrektorzy scen ustawiali się do niego w kolejce. Wybrał Kraków. Jechał tam z duszą na ramieniu. Bał się, że nie udało mu się całkiem pozbyć kresowej wymowy. "Ile wysiłku kosztowało mnie karczowanie zmiękczeń i zaciągania wie tylko Janeczka, która słuchała tego co dzień. Cud boski, że mnie wtedy nie rzuciła" – mówił. Kraków przyjął go ciepło i oklaskiwał gorąco. Podobnie Warszawa, do której przeniósł się kilka lat później, by zamieszkać przy Krakowskim Przedmieściu w kawalerce tak małej, że musiał odpiłować część tapczanu, bo się nie mieścił (później Kęstowiczowie przeprowadzą się na osiedle o miłej ich sercu nazwie Ostrobramska).
Ale to nie teatr dał mu największą sławę, a telewizja. Ta dla dzieci. Nim do niej trafił, zaczął w 1955 r. od skromnego kabaretu Hulajnoga na strychu zrujnowanej kamienicy braci Jabłkowskich. Potem był telewizyjny "Kącik Wujka Zygmunta", "Przedszkolaczek" i pamiętna "Pora na Telesfora". W końcu na wiele lat stal się gospodarzem "Piątku z Pankracym". Był w tym świetny. Może dlatego, że choć oboje z żoną bardzo pragnęli mieć dzieci, nie zostało im to dane... "Adoptowali" więc małych widzów, którzy zasypywali "Pana Kracego" tysiącami listów, opisując swoje psiaki i przygody. Pani Janina otwierała je nożykiem i czytali oboje, by potem, nocami, przynajmniej na niektóre odpowiedzieć. Rozumieli się doskonale. Gdy pan Zygmunt czasem nieco cierpiał, że nie może pochwalić się w towarzystwie sercowymi podbojami jak inni koledzy, pani Janeczka radziła mu:
"Mów wszystkim niewtajemniczonym, że jestem Twoją trzecią czy czwartą żoną. Tobie to nie zaszkodzi, mój stary gaduło, a mego wieku się nie doliczą".
Pan Zygmunt chodził z Pankracym po dziecięcych szpitalach i domach dziecka, wszędzie tam, gdzie potrzebny był uśmiech i pociecha. Kiedyś poproszono go, by odwiedził "dzieci specjalnej troski". Po raz pierwszy spotkał się wtedy z upośledzeniem umysłowym. To było wyzwanie – dotrzeć do nich, znaleźć wspólny język. Udało się i już na zawsze pozostał ich przyjacielem. Gdy w latach 80. otrzymał dużą państwową nagrodę, przeznaczył pieniądze na stworzenie fundacji "Dać szansę" i dwóch ośrodków terapeutycznych dla upośledzonych dzieci. Zbierał dla nich fundusze do końca życia.
Za popularność dziecięcych programów zapłacił zawodową cenę. Miał zbyt "zgraną twarz", więc nie było dla niego miejsca w teatrze telewizji. Szczęśliwie więcej propozycji miało dla niego kino – zagrał w niemal 30 filmach. No i radio, gdzie na blisko 50 lat zadomowił się w słuchowisku "W Jezioranach". Jako Stefan Jabłoński zyskał ogromną popularność – kwestią jego "ożenku" zajmowało się niejedno koło gospodyń wiejskich. Wśród całkiem realnych matrymonialnych propozycji, które mu wtedy złożono, najlepiej zapamiętał tę od pewnej hożej właścicielki 8-hektarowego gospodarstwa, która obiecywała, że jeśli sprawdzi się jako mąż, dostanie w nagrodę traktor.
Pod koniec życia, ku swemu zaskoczeniu, wrócił do telewizji, by na 10 lat wcielić się w seniora rodu Lubiczów w serialu "Klan". Widzowie pokochali go, on też cenił tę rolę. Ze wzruszeniem mówił, że w serialowej aptece odnajduje zapachy, zapamiętane z apteki ojca w Postawach. Zmarł w 2007 r. w wieku 86 lat, spoczął na Powązkach. Pani Janina dołączyła do niego 11 lat później.