Ta przeklęta siedemnastka. Przepowiednia zaważyła na całym życiu Krafftówny

Ile może znieść jeden człowiek? Obchodząca 90. urodziny Barbara Krafftówna powiedziałaby: wiele. Ale nawet ona miała swój punkt krytyczny.
"Pozostaje blizna, dotkliwa, wyraźna, własna" - mówiła po śmierci ukochanego syna.

Ta przeklęta siedemnastka. Przepowiednia zaważyła na całym życiu Krafftówny
Źródło zdjęć: © Forum
Grzegorz Kłos

Gigantycznym dorobkiem mogłaby obdzielić pół polskiej sceny. Aktorka teatralna, gwiazda filmowa, artystka kabaretowa, piosenkarka. Którego określenia by nie użyć, będzie opisywać Barbarę Krafftównę.

Wystarczy wymienić "Kabaret Starszych Panów", gdzie wyśpiewała "Rzuć chuć", Honoratę z "Czterech pancernych", klasyczne filmy Kutza, Rybkowskiego czy Hasa. A także sztuki Witkacego, w których była niezrównana.

Jednak życie Krafftówny to nie tylko pasmo zawodowych sukcesów. To też osobiste dramaty, których wspólnym mianownikiem była przepowiednia sprzed lat. I liczba siedemnaście.

"Niechaj żyje Pierwszy Maja!"

Jej szczęśliwe dzieciństwo przerwały śmierć ojca i wybuch II wojny światowej. Wraz z matką i trójką przyrodniego rodzeństwa uciekła z Wołynia do Warszawy.

- Po wojnie ludzie kierowali się emocjami w sposób ostateczny. Wojna rozluźnia obyczaje, nie znaliśmy dnia ani godziny, więc natychmiast korzystaliśmy z tego, co jest. I ta ostateczność decyzji jeszcze jakiś czas w nas tkwiła – wspominała aktorka w pasjonującej książce "Krafftówna w krainie czarów" Remigiusza Grzeli.

W czasie wojny brała udział w zajęciach krakowskiego konspiracyjnego Studia Dramatycznego Iwo Galla. Kiedy w 1946 r. Studio wraz z jego dyrektorem przeniosło się do Trójmiasta, Krafftówna nie namyślała się długo i pojechała nad morze.

Urok młodziutkiej aktorki docenili nie tylko widzowie. W Gdyni Krafftówna miała jednocześnie kilku adoratorów, którym do szaleństwa zawróciła w głowie. Lekarza, utalentowanego muzyka, lokalnego działacza oraz pianistę. Jak wyznała w biografii, "każdy myślał, że jest tym jedynym".

Potem był wrocławski dyrygent, dla którego rzuciła Trójmiasto i tamtejszą scenę. I kiedy myślała, że znalazła miłość życia, zdarzył się przykry incydent.

- Powiedział coś, co stało się ciężkim chamstwem. Przestał dla mnie istnieć – wspominała nie kryjąc żalu.

Prawdziwa miłość czekała na nią w Warszawie. Na pierwszomajowym marszu. Nazywał się Michał Gazda i był aktorem.

- Niosłam z nim transparent: "Niechaj żyje Pierwszy Maja!". Pochód trwał cały dzień i to był najdłuższy dzień adoracji. A 17 maja zapadła decyzja o ślubie - relacjonuje aktorka.

Dlaczego akurat taka data? Jak tłumaczy Krafftówna wszystko przez starą wróżbę, wedle której miała założyć rodzinę właśnie 17 maja. Jednak czas pokazał, że liczba okazała się feralna.

Jej świat zachwiał się w posadach

Kolejne 16 lat upłynęło jak w bajce. Na świat przyszedł ich syn Piotr, Krafftówna odnosiła kolejne spektakularne sukcesy. Szczęście przerwał niespodziewany telefon.

Listopad 1969 r. Krafftówna czekała na Michała w SPATiF-ie. Był już spóźniony. Nagle podszedł portier i poprosił ją do telefonu. Głos w słuchawce należał do milicjanta. Kazał jej natychmiast wracać do domu. W jednej chwili jej świat zachwiał się w posadach.

- W progu stał oficer. Powiedział, że Michał nie żyje. Prowadził auto i na moście Gdańskim dostał zawału serca. Rzuciłam się na tego milicjanta i zaczęłam go bić w klatkę piersiową. Zareagowałam tylko ruchem, bezdźwięcznie - wspomina artystka.

- Dotarło do mnie później, że znów pojawiła się ta siedemnastka. Właśnie wchodziliśmy w 17. rok małżeństwa. Potem kolejnych 17 lat byłam sama. Całe lata nie myślałam o ułożeniu sobie życia. Tragedia była we mnie wciąż za świeża.

Piękny polonus

Kiedy Piotr ukończył studia i wyjechał do Stanów, Krafftówna też postanowiła udać się za ocean. Był 1982 r.

- Pewnego dnia odebrałam telefon z amerykańskiej Polonii, żebym w Los Angeles zagrała "Matkę" Witkacego. Początkowo potraktowałam to jako kiepski żart, ale kiedy okazało się, że nic z tych rzeczy, nie znalazłam powodu, żeby z propozycji nie skorzystać - mówiła w rozmowie z "Nową Trybuną Opolską".

Nie miała nic do stracenia. Tym bardziej, że krytyka nazywała ją modelową aktorką Witkacego i Gombrowicza. Dopiero kiedy przyjęła ofertę, okazało się, że kwestie będzie musiała mówić po angielsku.

- Zabrałam się do przeliczania, za podstawę przyjmując czas wypowiedzenia dwóch długich zdań. Wyszło, że przy bardzo intensywnej pracy potrzeba mi pół roku. Ta nauka stała się dla mnie gigantyczną zdobyczą zawodową. Uczyłam się tekstu fonetycznie.

Ale się udało. Krafftówna za oceanem radziła sobie doskonale. Także w miłości. W San Francisco poznała Arnolda Seidera, dyrektora International Institut.

- Wypatrzyłam go, stojąc na estradzie, siedział w pierwszym rzędzie - opowiadała "Claudii". - "Piękny polonus", pomyślałam. Tymczasem okazało się, że to dyrektor instytutu, którego polska sekcja zorganizowała mój koncert…

Mimo bariery językowej natychmiast się w sobie zakochali.

- Wszystko, co robił, przypominało mi Michała. Kilka dni przed ślubem zauważyłam, że Michał ma oderwany guzik przy koszuli. Podał mi guzik i nitkę. Tuż przed zaręczynami Arnold podał mi rękaw koszuli i poprosił o przyszycie guzika. Reinkarnacja? - mówiła w rozmowie z Remigiuszem Grzelą.

Straszny krzyk

Niestety, zaledwie pięć miesięcy po ślubie ukochany dostał zawału serca. O jego śmierci dowiedziała się telefonicznie.

- Usłyszałam straszny krzyk - mój własny.

Mimo tego nie porzuciła Ameryki. Przez 10 lat mieszkała w domu seniora w Los Angeles. Choć otrzymała tamtejsze obywatelstwo, coś ciągnęło ją do kraju.

- Wróciłam, kiedy w Polsce skończył się komunizm i przyszła wolność. Ale i tak następnych dziesięć lat jeździłam w tę i we w tę – tłumaczyła w "Claudii".

W 2009 r. dotknęła ją kolejna tragedia. Krafftówna otrzymała kolejny telefon. Tym razem z Kanady. Jej jedyny syn nie żył.

- Bardzo pomagają pigułki. Najpierw przychodzi otępienie, a potem trzeba spróbować jakoś z niego wyjść. W końcu pozostaje blizna, dotkliwa, wyraźna, własna – zwierzała się w "Krafftówna w krainie czarów".

Kiedy w 1998 r. wróciła do Polski, rzuciła się w wir pracy. Wystąpiła m.in. "Banku nie z tej ziemi" czy "Niani", pojawiała się na deskach Och-Teatru, Syreny czy Muzycznego w Gdyni. W zeszłym roku mogliśmy oglądać ją w przedstawieniu "Biesiada u hrabiny Kotłubaj" Teatru Telewizji.

Kilka lat temu na pytanie, czy chce odpocząć od sceny, odparowała bez zastanowienia.

- Nie ma takiej możliwości. Jeszcze nie chcę się kłaść do urny. Gdybym np. była chirurgiem, rżnęłabym, cięła i piłowała. A skoro jestem, kim jestem, i to kocham, brnę dalej w aktorstwo. I nigdy się nie nudzę.

I wszystko wskazuje na to, że jeszcze długo się to nie zmieni.

Obraz
© East News
Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (42)