Western – gatunek filmowy na skraju wymarcia. Gatunek, w który co jakiś czas odrobinę choć życia tchnąć się starają nieco odważniejsi twórcy. I chociaż brzmi to może jak górnolotna metafora, to w istocie, ostatnimi czasami produkcja westernów sprowadza się albo do nieco odmiennego podejścia do konwencji (jak w przypadku „Zabójstwa Jesse’ego Jamesa”), albo do wskrzeszania filmów kilkudziesięcioletnich. Tak było w przypadku „3:10 do Yumy”, tak też jest w przypadku najmłodszego dziecka braci Coen.
W 1969 roku swoja premierę miało „Prawdziwe męstwo” – jedyny film z Johnem Waynem, za który aktor otrzymał pierwszoplanowego Oscara. Oparty na motywach książki Charlesa Portisa oferował widzom typowo westernową, klasyczną, prostą i przejrzystą fabułę, w której pierwsze skrzypce grała garść mocno zapadających w pamięć postaci. Film ów nie zapisał się, co prawda, w sercach widzów tak mocno, jak np. „Poszukiwacze”, Trylogia Dolara czy „Siedmiu wspaniałych”, ale nadal uważany jest za klasyk gatunku. I właśnie po ten klasyk schylić się postanowili Ethan i Joel Coenowie, zmotywowani pewnie sukcesem filmu „To nie jest kraj dla starych ludzi”, kryminału w quasi-westernowej otoczce.
Nowe „Prawdziwe męstwo” w sferze fabularnej nie ma do zaoferowania wiele. Można się pokusić o stwierdzenie, że ów film ma konstrukcję typowego, amerykańskiego, westernowego cepa: akcję napędza pospolity motyw zemsty, którą w życie wprowadzić chce pewna, dość rezolutna, 14-latka. Po wielu perypetiach udaje się jej zatrudnić podstarzałego, zapijaczonego rewolwerowca, zaprzyjaźnić z innym kowbojem, z dawien dawna polującym na zabójcę jej ojca i razem z nimi wyruszyć w podróż na poszukiwanie mordercy. Klasyczna opowieść, którą można streścić w pięciu słowach: jedziemy tam, załatwiamy sprawę, wracamy. Wydawałoby się więc, że nie ma się czym zachwycać. Coenowie jednak nie są w ciemię bici i nie nakręcili filmu słabego – w sukurs poszli im aktorzy. „Prawdziwe męstwo” aktorstwem przeto stoi – i to jakim!
Jeff Bridges jako Reuben Cogburn to prawdziwa wirtuozeria. 61-letni aktor potwierdza swoje nieprzeciętne umiejętności i świetną formę, którą błyszczał w swojej zeszłorocznej, również nominowanej do Oscara roli (notabene, statuetką wówczas nagrodzoną). Cogburn w jego wykonaniu to postać niemal autentyczna: nieustępliwy, nieubłagany, ale mający już swoje lata i litry gorzały wylane za kołnierz szeryf. Facet, który nie boi i nie waha się strzelić, chociaż nie zawsze celnie. Postać w gruncie rzeczy pozytywna, chociaż momentami zdaje się, że równie dobrze mógłby być duszą towarzystwa w piekle (vide scena w sklepie Bagby’ego).
Bridges nie jest jednak jedyną gwiazdą filmu. Kroku dzielnie dotrzymuje mu Hailee Steinfeld, którą można bez zawahania uznać największym aktorskim odkryciem zeszłego roku. Grana przez nią Martie, postać dość niezwykła w tym męskim towarzystwie, nie tylko ze względu na płeć, ale i charakter, z miejsca zdobywa sympatię widzów swoją bezkompromisowością i niewyparzonym językiem. Ogromna w tym zasługa utalentowanej 14-latki, świetnie się odnajdującej w tak doborowej obsadzie, jak również Coenów, którzy bardzo umiejętnie ją przez film poprowadzili.
Szkoda nieco, że Matt Damon i Josh Bralin, również popisowo grający, pozostają nieco w cieniu tych dwojga. Damona jest wprawdzie w filmie dość dużo, a docinki wymieniane z Cogburnem dostarczają widzom dość dużej dawki śmiechu, jednak postać LaBoeufa, w którą się wcielił, wydaje się nieco niewykorzystana. O Brolinie nie wspominając – jego Tom Chaney, tchórz z krwi i kości, na ekranie spędza może z 10 minut. Wielka to szkoda.
„Prawdziwe męstwo” to w sumie western klasyczny, typowy dla swojego gatunku. Niegdyś takich filmów tworzyło się w roku kilkanaście – obecnie, nieco zaniedbany gatunek dostarcza nam wrażeń sporadycznie, może więc dlatego Amerykańska Akademia Filmowa uhonorowała go aż 10 nominacjami. Na dwie statuetki film zasłużył na pewno, chociaż tych właśnie dwóch (pierwszoplanowa rola męska i drugoplanowa żeńska) pewnie nie dostanie. Niestety.