"USA ma za sobą lata ignorancji i przemocy, za które wciąż nie odpokutowało". Rozmowa z Jeffem Goldblumem

Wulkan energii i niezwykle charyzmatyczny aktor, który odnajduje się zarówno w blockbusterach, jak i niezależnych produkcjach. Jeff Goldblum opowiada nam o początkach swojej kariery, wspomina relację ze swoim ojcem oraz zdradza, jakie to uczucie stać się bohaterem pomnika upamiętniającego 25-lecie "Parku Jurajskiego".

"USA ma za sobą lata ignorancji i przemocy, za które wciąż nie odpokutowało". Rozmowa z Jeffem Goldblumem
Źródło zdjęć: © ASAC
Małgorzata Steciak

Małgorzata Steciak: Kiedy pojawiasz się w filmie, twoja energia wprost rozsadza ekran. Kiedy Hollywood dostrzegło twój wybuchowy potencjał?

Jeff Goldblum: Sam nie wiem, kiedy to się zaczęło. W latach 70. wystąpiłem w dość przerysowanej roli w off-broadwayowskim spektaklu "El Grande de Coca-Cola". Tam zauważył mnie Robert Altman, który potem obsadził mnie w "Kalifornijskim pokerze". To była mała rola, ale otworzyła we mnie nowe pokłady kreatywności. Dobrzy reżyserzy potrafią uruchomić w aktorze zupełnie nieznane mu emocje, wrażliwość. Podobne doświadczenie miałem podczas pracy z Wesem Andersonem, z którym zrobiłem m.in. "Grand Budapest Hotel" czy "Podwodne życie ze Stevenem Zissou". Nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś może dostrzec we mnie takie postaci.

Mam zresztą niesamowite szczęście, że mogę nieprzerwanie pracować od kilku dekad. Moja relacja z moimi bohaterami rządzi się logiką zauroczenia. W tym momencie jestem zadurzony w Wallace’u z "The Mountain". Mam słabość do Arcymistrza z "Thor: Ragnarok" Taiki Waititiego, z którym się bardzo zaprzyjaźniłem. Świetnie bawiłem się na planie "Jurassic World: Upadłe królestwo", gdzie mogłem wrócić do roli doktora Iana Malcolma. I faktycznie, często jestem obsadzany w rolach wymagających dużych pokładów energii, ale zdarzało się, że twórcy proponowali mi dużo bardziej kameralne postaci. W takim "Nashville" Altmana nie mówię na przykład nic [śmiech]. W moim zawodzie szukam różnorodności, bo staram się być coraz lepszy.

Od całkiem nowej strony można cię oglądać w prezentowanym podczas MFF w Wenecji "The Mountain". Wcielasz się tu w lekarza wzorowanego na Walterze Freemanie, pionierze lobotomii, który przeprowadził kontrowersyjny zabieg na Rosemary Kennedy, siostrze prezydenta USA.

- Freeman jest niezwykle intrygującą postacią, symptomatyczną dla okresu lat 50. XX wieku, które były bardzo trudnym i mrocznym czasem w historii naszego kraju. Przed rozpoczęciem zdjęć przeczytałem książkę "Fantasyland: How America Went Haywire" Kurta Andersena, [który przygląda się dzisiejszej Ameryce Donalda Trumpa przez pryzmat sięgającej 500 lat wstecz amerykańskiej obsesji na temat teorii spiskowych, wiary w życie pozaziemskie i kultu broni palnej – przyp. red.]. Cenię filmy, które chcą powiedzieć coś więcej o nas samych. Twórców, którzy nie boją się stawiać trudne pytania na temat naszego kraju. Właśnie za to uwielbiam "Aż poleje się krew" P.T. Andersona czy wspomniane wcześniej "Nashville" Altmana, w których odbija się nieco mroczniejsza część amerykańskiej duszy.

Ameryka ma za sobą lata ignorancji i przemocy, za które wciąż nie odpokutowała. "The Mountain" portretuje lata 50. jako epokę, w której triumfuje wiara w zabobon, a niewygodne dla społeczeństwa jednostki poddaje się szkodliwym zabiegom medycznym, których skuteczność została podana w wątpliwość.

Obraz
© Materiały prasowe

To kompletnie antyhollywoodzki film.

- Kino powinno otwierać możliwość dialogu. Uwielbiam Godarda, Truffauta, ostatnio obejrzałem po raz pierwszy "Siódmą pieczęć" Bergmana i jestem zachwycony. Nie jestem biznesmenem, ale gdyby to ode mnie zależało, wspierałbym bardziej autorskie spojrzenie na kino. Zresztą nawet w formule hollywoodzkiego blockbustera można znaleźć przestrzeń do eksperymentu, jak pokazał Taika Waikiki w "Thor: Ragnarok".

Czy makijaż Arcymistrza w "Thorze" to był twój pomysł?

- Nie [śmiech]. To była koncepcja, która dość długo ewoluowała. Miałem kilka sugestii, ale ostatecznie kreski pod oczami i niebieska kreska na podbródku to owoc pracy sztabu specjalistów od charakteryzacji.

W "The Mountain" grasz człowieka medycyny. Twój ojciec również był lekarzem.

- I to całkiem niezłym!

Myślałeś o nim, kiedy przygotowywałeś się do roli?

- Myślę, że jego etyka pracy stała się dla mnie wzorem do naśladowania. Wychowywałem się w rodzinie, w której ojciec wstawał codziennie wcześnie rano i zajmował się pacjentami. Złapałem się na tym, że sam robię dokładnie to samo. Nawet jeśli akurat nad niczym nie pracuję to i tak wstaję bardzo wcześnie i na przykład ćwiczę grę na fortepianie przed próbami do mojego zespołu The Mildred Snitzer Orchestra albo szlifuję mój warsztat aktorski. Nie potrafię usiedzieć bezczynnie w miejscu, nosi mnie. Teraz, kiedy o tym myślę, widzę między nami wiele podobieństw. Mój ojciec był niezwykle sumiennym lekarzem, nieustannie dążył do perfekcji w swoim zawodzie. Dokształcał się, był na bieżąco z najnowszymi osiągnięciami medycyny. Pacjenci go uwielbiali. Zmarł w 1983 r., a ja wciąż sporadycznie spotykam jego pacjentów, którzy bardzo ciepło go wspominają.

Sam mam także doświadczenia z lekarzami, oczywiście. Całkiem niedawno urodziliśmy, przepraszam – moja żona urodziła – dwóch pięknych chłopców i cały personel szpitala był niezwykle wspierający. Uważam, że to zawód z powołaniem i kiedy wykonuje się go we właściwy sposób, z poszanowaniem pacjenta i etyki lekarskiej, to może być prawdziwa misja.

Obraz
© ASAC

Ojciec chciał, byś poszedł w jego ślady i został lekarzem?

- Niespecjalnie. Mój ojciec wierzył w edukację. Pochodził z biednej rodziny i był niezwykle wdzięczny, że mógł pójść na studia medyczne i zdobyć zawód, dzięki któremu zdołał zapewnić godne życie swojej rodzinie. Co ciekawe, kiedy jako mały chłopiec marzył o lepszej przyszłości, wyobrażał sobie, że zostanie albo lekarzem, albo… aktorem!

Dlatego, kiedy po raz pierwszy usłyszał, że chcę związać swoją przyszłość z aktorstwem, nie był zdziwiony. Zależało mu jednak, bym zdobył formalne wykształcenie. A ja nie chciałem iść do college’u, znalazłem zwyczajne studio aktorskie, którego program mi odpowiadał. Czułem, że nie jest zadowolony z mojej decyzji. Bał się, że jeśli mi się nie powiedzie, nie będę miał alternatywy. Jednocześnie jednak bardzo mnie wspierał przez cały ten, niełatwy przecież, proces. Od zawsze powtarzał mi, żebym znalazł w życiu coś, co daje mi przyjemność. Widział, że aktorstwo to jest coś, co mnie niesamowicie rozwija. Jeszcze jako nastolatek w liceum brałem udział w warsztatach teatralnych i pamiętam jego uśmiech, kiedy zobaczył mnie po tych zajęciach. Już wtedy zauważył, poruszony, że to jest coś, co mnie niesamowicie kręci.

Jeden z najbardziej poruszających momentów w moim życiu, ot nasze spotkanie po jednym z moich pierwszych spektakli. Mój ojciec przyszedł do garderoby osobiście mi pogratulować, objął mnie i rozpłakał się ze wzruszenia.

Był z ciebie dumny.

- Ostatnio coraz więcej myślę o przeszłości. Biorę udział w programie "Roots", w którym oddaje się próbkę DNA i sztab fachowców szuka w materiale genetycznym śladów twoich przodków. Jestem bardzo podekscytowany, bo zdałem sobie sprawę, że na dobrą sprawę nie wiem nic o swojej rodzinie, oprócz tego, że dziadek ze strony mojego ojca pochodził z Rosji i nazywał się Bawarczyk. Zmienił nazwisko na Goldblum. Rodzina mojej mamy mieszkała w Austrii. To wszystko, co wiem. Teraz, kiedy sam jestem ojcem dwóch wspaniałych chłopców, chciałbym lepiej zrozumieć, skąd pochodzę.

Sam często grałeś w swojej karierze naukowców czy badaczy. Przypadek?

- Miałem przyjemność wcielać się w lekarzy, naukowców i podczas przygotowania się do tych ról nabrałem niesamowitego szacunku do tych ludzi. Mimo że z racji mojego zawodu bliżej mi do świata sztuki i zarabiam na życie udawaniem, czuję podziw do osób kierujących się metodami naukowymi.

Całkiem niedawno spotkałem się w programie telewizyjnym z Neilem deGrassem Tysonem, astrofizykiem, prawdziwą gwiazdą rocka świata nauki. Z wrażenia zapomniałem języka w gębie, byłem absolutnie oczarowany. Szanuję ludzi, którzy poświęcają swoje życie na szukaniu prawdy o ludzkim doświadczeniu i naszych korzeniach.

Ty również niewątpliwie jesteś ikoną popkultury. W Londynie z okazji 25-lecia "Parku Jurajskiego" stanął twój pomnik.

- To było coś niesamowitego! Nie miałem o tym pojęcia, nikt mnie nie uprzedził, że moja podobizna będzie uświetniać obchody jubileuszu filmu. Mój znajomy wysłał mi zdjęcie, na którym zobaczyłem moją podobiznę, nawiązującą do słynnej sceny z filmu, w której leżę z rozpiętą koszulą. Uśmiałem się. Słyszałem, że już go zdjęli, ale ktoś mi powiedział, że mają z nim jeździć po różnych miastach i pokazywać ludziom. To by było super.

Obraz
© ASAC
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (4)