"Wieloryb". Oscara daj Fraserowi. Choć zagrał w miernym filmie
Po latach obśmiewania osób otyłych i nakłaniania ich do zrzucenia wagi kino upomniało się o nich, pytając o emocjonalną krzywdę, która doprowadziła ich do chorobliwego stanu. Jednak "Wieloryb" z Brendanem Fraserem dzieli publiczność: jedni są poruszeni do głębi, drudzy wyczuwają w tej opowieści fałsz skrojony pod Oscary.
Po premierze "Wieloryba" na festiwalu filmowym w Wenecji wszyscy mówią o tym, że to wielki powrót Brendana Frasera i rola, która przyniesie mu Oscara. W końcu Akademia uwielbia kreacje, do których aktorzy musieli przejść ekstremalną fizyczną metamorfozę. W przypadku Frasera mowa o gigantycznej charakteryzacji, której poddawał się przez sześć godzin przed każdym wejściem na plan. Kostium dodawał mu ponad 130 kg, a sam aktor od lat zmaga się z nadwagą.
Czy to wystarcza, aby główny bohater był dla widza przekonujący? Ze strony wizualnej tak, ale by dotrzeć do sedna problemu wcale nie trzeba pokonać kilku warstw. Duszna atmosfera filmu rodzi się w zamkniętej przestrzeni mieszkania, w którym otyły Charlie praktycznie jest uwięziony.
Po śmierci ukochanego, dla którego porzucił żonę i córkę, jedzenie stało się jego nałogiem. Zajadał trudne emocje, by choć na chwilę zaznać ukojenia. Jego otłuszczony organizm coraz gorzej reaguje na kolejne porcje. Powracające duszności, świszczący oddech i skurcze serca pokazują, że Charlie jest tykającą bombą. Zajmująca się nim pielęgniarka mówi wprost: Nie dożyjesz do weekendu. Odliczamy więc ostatnie dni jego życia.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
I tu można zastanawiać się, o czym tak naprawdę jest "Wieloryb". Bo przecież nie o samej otyłości, opresji Kościoła, ani o odrzuceniu przez ludzi ze względu na inność. Najlepiej oddaje to wielokrotnie powtarzane, niczym mantra, zdanie ze szkolnego wypracowania o "Mobym Dicku". O tym, że najnudniejsze są opisy życia wielorybów, czym rzekomo narrator próbuje odciągnąć uwagę czytelnika od żałości swojego losu.
Reżyser Darren Aronofsky co i rusz pyta więc widza, czym on próbuje odciągać uwagę innych od swojego wewnętrznego bólu. W czym się zatracasz: destrukcyjnym nałogu, który skazuje cię na potępienie, czy w kulcie pięknego ciała wyrzeźbionego na siłowni albo u chirurga, okraszonym sentencjami z poradników? Tyle że to za mało jak na dwugodzinny seans i żadna charakteryzacja nie jest w stanie ukryć miałkości tej formy.
Przede wszystkim zawodzi scenariusz. Choć Brendan Fraser dwoi się i troi, aby przekonać widza do uwierzenia jego bohaterowi, wiele rzeczy opowiada, zamiast grać. I tak dowiadujemy się, że osoba, która stoczyła się na same dno, w głębi duszy jest optymistą i inspirującym pedagogiem. W zrywie zmierzenia się ze zbliżającym końcem pragnie odbudować więź z nastoletnią córką (Sadie Sink), zapewnić ją o swojej miłości i uzbroić w poczucie własnej wartości.
Tu widz mógłby zastanawiać się, dlaczego Charlie nie walczy o siebie. Przecież ma wokół troszczących się o niego ludzi, ma pracę, w której się spełnia, szansę na odbudowanie rodzinnych relacji, ale też nosi w sobie ból i wstyd przez to, że doprowadził się do tak chorobliwego stanu. W kreacji Frasera jest zbyt dużo chęci zmiany otaczającej go rzeczywistości, by do końca nie wierzyć, że bohater jednak zgodzi się na podjęcie leczenia. Dlatego Charlie co jakiś czas musi przemawiać do kamery: nie, mam już dość. Ale i tak nie dajemy się mu przekonać.
Fraserowi na równi partneruje Hong Chu wcielająca się w przyjaciółkę i pielęgniarkę, na której barkach spoczywa odpowiedzialność za zdrowie i życie głównego bohatera. Jej złość i sprzeciw są jedynym przejawem buntu w świecie zdominowanym przez bezsilność. Mimo że również nie podejmuje realnej walki, szanując wybór Charliego. Równie nieustępliwy, co nieskuteczny bywa też młody kaznodzieja (Ty Simpkins), który cynicznie chce nawrócić mężczyznę przed śmiercią. Z kolei postać zbuntowanej nastolatki jawi się zbyt przerysowanie, zwłaszcza w scenie rozmowy rodziców, gdy matka uważa ją za bezduszną, złą istotę, a ojciec zapewnia, że jego córeczka jest ósmym cudem świata.
Choć Darren Aronofsky przyzwyczaił nas do tego, aby w jego filmach nie doszukiwać się realizmu, a symboli, w tym przypadku poza metaforą tytułowego wieloryba próżno liczyć na więcej. Mimo że to najbliższy rzeczywistości obraz twórcy "Requiem dla snu", "Czarnego łąbędzia" czy "mother!", w drugiej części "Wieloryba" zaczyna brakować mu głębi. Wielu widzów się jednak ze mną nie zgodzi: podczas premierowego pokazu w Polsce na American Film Festival część publiki łkała, inna pozostała emocjonalnie niezaangażowana w tę historię. I nie sądzę, aby miało to coś wspólnego z postrzeganiem osób otyłych, a raczej z dydaktyczną formą produkcji.
Bowiem prosty przekaz, który płynie z "Wieloryba", to aby po pierwszym szoku i oceniającej postawie wobec osób otyłych, które u innych wzbudzają obrzydzenie, wyjść poza kanwę powierzchności. To samo dotyczy osób w innych nałogach czy jednostek odstających od normy. Chodzi o to, by dostrzec człowieka. Tyle i aż tyle.
Polska premiera "Wieloryba" odbyła się podczas 13. American Film Festival we Wrocławiu
Marta Ossowska, dziennikarka Wirtualnej Polski