"Wieża. Jasny dzień": czarny koń 42. Festiwalu Filmów Fabularnych? [RECENZJA]
Jeśli reżyserski debiut Jagody Szelc miałby posłużyć za prognostyk tegorocznej Gdyni, to zapowiada się jedna z najciekawszych edycji ostatnich lat. "Wieża. Jasny dzień" to film, jakiego polskie kino zdecydowanie jeszcze nie widziało.
Do mieszkających w Sudetach Muli, jej męża, córki Niny oraz matki przyjeżdża rodzina – brat Muli z żoną i dziećmi oraz jej młodsza siostra. Kaja, która zniknęła 6 lat wcześniej w tajemniczych okolicznościach, to biologiczna matka Niny, jednak fakt ten jest skrzętnie ukrywany przed dziewczynką. Wizyta krewnych burzy spokój bohaterów, odżywają wzajemne animozje i dawne urazy. Mula podejrzewa, że Kaja zamierza odebrać dziecko, jednak w finale cel jej wizyty okazuje się zgoła inny.
Na pierwszy rzut oka "Wieża. Jasny dzień" może jawić się jako kolejna psychologiczna drama, jakich na naszym podwórku nadto. Jednak dla reżyserki i autorki scenariusza sztampowe zawiązanie akcji jest zaledwie przyczynkiem do snucia niepokojącej historii z pogranicza jawy, snu i metafizyki. Szelc od pierwszych ujęć metodycznie stopniuje napięcie i obezwładniające poczucie zagrożenia, sięgając po chwyty kojarzące się bardziej z kinem grozy niż rodzinną obyczajówką. W kontrze do sielankowych scen pojawiają się niedomówienie, dziwaczne ujęcia czy złowrogie, świdrujące buczenie spoza kadru. Czy Kaja, stwarzająca wrażenie oderwanej od rzeczywistości, jest katalizatorem niezwykłych zdarzeń, jakie od jej przyjazdu mają miejsce w dolinie? A może po prostu są one czystym zbiegiem okoliczności? Szelc zawodowo gra z przyzwyczajeniami widza, do samego końca myląc tropy i unikając łatwych odpowiedzi.
Sugestywnego efektu nie udałoby się osiągnąć bez rewelacyjnych zdjęć Przemysława Brynkiewicza i zupełnie nieopatrzonej obsady. Naturalistyczne aktorstwo, częste zbliżenia i korespondujące z nimi rozedrgane ujęcia – skojarzenia z kinem Vinterberga czy Von Triera są jak najbardziej na miejscu.
Od kilku tygodni mówi się, że "Wieża. Jasny dzień" to czarny koń Konkursu Głównego. Trudno wyrokować czy jury festiwalu uzna go za debiut na miarę Jan P. Matuszyńskiego. Pewnym za to jest, że Jagoda Szelc ujawniła ogromny talent i podobnie jak Agnieszka Smoczyńska ("Córki dancingu") pokazała, że polskie kino nie musi podążać utartymi koleinami.