Polski tytuł okazał się proroczy. A jednocześnie to najlepsza recenzja filmu. Rzeczywiście, „Nie wszystko złoto, co się świeci“… Film jest tylko nieudaną podróbką.
Z założenia film Andy’ego Tennanta jest połączeniem kina przygodowego w stylu Indiany Jonesa z komedią romantyczną. W latach 80. ta formuła całkiem zgrabnie sprawdziła się w „Miłość, szmaragd i krokodyl“ z Kathleen Turner i Michaelem Douglasem. W przypadku „Nie wszystko złoto…“ okazała się jednak totalną porażką. Do tego śmiertelnie nudną!
Para głównych bohaterów, Ben i Tess, szukają legendarnego skarbu – hiszpańskiego złota, które podobno zatonęło wraz ze statkiem na początku XVIII wieku w pobliżu Karaibów. Poszukiwania utrudniają konkurenci (wśród nich jest lokalny gangster, któremu Ben wisi kasę), a także fakt, że Ben i Tess są w trakcie rozwodu.
Pomysłów wystarczyło na jakieś 60 minut. Jednak film został rozciągnięty na siłę aż do dwóch godzin, które wloką się niemiłosiernie. Zabrakło lekkości, zabrakło humoru. Filmowi Tennanta poziomem bliżej do naszej rodzimej „Klątwy Doliny Węży“ niż do „Poszukiwaczy zaginionej arki“.
Oczywiście kiepski scenariusz zawsze mogą uratować aktorzy. Ale i tu film nie miał szczęścia. Matthew McConaughey jak zwykle głównie zajmuje się prezentowaniem swojego nagiego torsu. Podejrzewam, że nawet w filmie rozgrywającym się na Antarktydzie znalazłby pretekst, żeby zdjąć koszulę…
Kate Hudson na przemian gniewnie marszczy brwi albo słodko się uśmiecha. Z jednym i z drugim jej do twarzy, ale na 120 minut projekcji to stanowczo za mało.
Lepiej wypada drugi plan. Donald Sutherland (jako angielski milioner) i Ray Winstone (jako konkurent Bena) nawet w słabym filmie cieszą oko. Zabawna jest też Alexis Dzienna jako zblazowana i intelektualnie mocno ograniczona córka milionera. Tyle że jej wątek to był materiał na jeden, góra dwa skacze, ale jak wszystko w tym filmie został na silę i niepotrzebnie rozciągnięty.