"Wojna o planetę małp": Andy Serkis rządzi [RECENZJA]
Kiedy sześć lat temu w kinach pokazywano premierowo "Genezę planety małp” sceptycy zastanawiali się, co jeszcze można wymyślić w temacie człekokształtnych, które powoli acz skutecznie dążą do przejęcia władzy nad światem. Dziś już wiadomo, że tamte obawy były zupełnie niezasadne. Tymczasem mamy rok 2017, a "Wojna o planetę małp” to nie tylko najlepsza część trylogii, ale i jedyny w swoim rodzaju popis aktorskich umiejętności Andy’ego Serkisa. Gdyby ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, kto jest gwiazdą całej sagi.
"Wojna" zgodnie z tytułowym przesłaniem zaczyna się brutalną potyczką o kolonię małp. W kilka lat po śmierci Koby jej mieszkańcy starają się żyć pokojowo, a przynajmniej usiłują nie wdawać się z ludźmi w przypadkowe i zupełnie niepotrzebne konflikty. Wszystko jednak do czasu, kiedy grupa żołnierzy pod dowództwem Pułkownika (Woody Harrelson)
nie zdecyduje się na bezpośredni atak, zmuszając niedobitki do szukania sobie nowego obozowiska. Caesar (Serkis) broni stada do utraty sił, jednak osobista tragedia sprawia, że na nowo musi ustalić swoje priorytety. Nie będzie to łatwe biorąc pod uwagę, że nigdy nie wiadomo, komu można w pełni zaufać, a kto okaże się zdrajcą.
Z odbiorem całej trylogii wiąże się już na wstępie kilka problemów. Pierwszy i podstawowy to taki, na ile jesteśmy w stanie zaakceptować małpy jeżdżące konno. Jeśli po kilku scenach taka wizja przestaje budzić podejrzenia, pozostaje udzielenie odpowiedzi na pytanie, czy dajemy w ogóle wiarę zaprezentowanej wizji, w której człekokształtne żyją sobie spokojnie w odizolowanej kolonii, gotowe jednak w każdej chwili odeprzeć atak brutalnych ludzi. "Wojna" od pierwszych chwil poddaje widza próbie, ale pomyślne jej przejście bez wątpienia sprawi, że damy się porwać kreatywnemu geniuszowi twórców i zanurzymy w historii, w której sami (jako gatunek) jesteśmy jedynie tłem.
Na pierwszym planie, poza fenomenalnym ruchem i mimiką Serkisa, jest cały tłum odniesień do aktualnej sytuacji politycznej na świecie (mur na granicy meksykańsko-amerykańskiej, niby- imigranckie obozy otoczone drutem kolczastym), a także do popkultury (Harrelson wygląda i zachowuje się momentami jak Kurtz z "Czasu Apokalipsy", sceny niczym w „Wielkiej ucieczce” Sturgesa). Wszystko razem: atmosfera, egzystencjalne dylematy, genialne aktorstwo czy aktualność poruszanych wątków świadczą o filmie wyjątkowo udanym, spełnionym. To naprawdę wiele biorąc pod uwagę, że „Małpy” zapowiadały się wyłącznie jako wakacyjny blockbuster, zapychacz sezonu ogórkowego, do tego trzecia część (dotychczasowej) trylogii. Zupełnie nagle i niespodziewanie okazało się, że tak właśnie wygląda inteligentne, imponujące, wakacyjne, wysokobudżetowe, rozrywkowe kino.