"Wszystkie pieniądze świata" [RECENZJA]: Kevin Spacey ma czego żałować
O nowym filmie Ridleya Scotta głośno było jeszcze na długo przed premierą. Przyczyna tego stanu rzeczy była jednak dość osobliwa. Rzadko bowiem się zdarza, żeby najwięcej mówiło się nie o tych, których finalnie podziwiać możemy na ekranie, a o aktorze odsuniętym od roli na ostatniej prostej. Chodzi oczywiście o Kevina Spaceya, którego kariera, po ujawnieniu licznych przypadków molestowania seksualnego runęła jak domek z kart. Żaden producent ani reżyser nie mógł pozwolić sobie na to, by główną rolę w jego filmie zagrał aktor, będący obecnie w Hollywood wrogiem publicznym numer jeden.
Dla Spaceya rola J.P. Getty’ego, naftowego potentata i założyciela Getty Oil Company, miała być ważną kreacją w bogatej karierze, a jednocześnie autostradą do trzeciego w swoim dorobku Oscara. Świetnym przygotowaniem do stworzenia wyrachowanego, wypranego z emocji i owładniętego swoją manią mężczyzny był przecież hitowy serial "House of Cards". Kapitalnie spisała się też ekipa charakteryzatorów pracujących przy filmie Ridleya Scotta, bo Spacey, przynajmniej na krążących po internecie zdjęciach z planu, był wręcz nie do poznania. Kto jak kto, ale Amerykańska Akademia Filmowa potrafi docenić takie przemiany. Kiedy okazało się jednak, że aktor poważnie zamieszany jest w hollywoodzki seksskandal, wytwórnia Sony podjęła natychmiastową decyzję o usunięciu go z filmu "Wszystkie pieniądze świata".
Spaceya zastąpił ostatecznie doświadczony kanadyjski aktor Christopher Plummer, który dograć miał ponoć większość scen ledwie w dziewięć dni. Udowodnił on, jak duży potencjał tkwił w tej roli, czego potwierdzeniem przyznana właśnie oscarowa nominacja. Nie bez szans zresztą na końcowy triumf. Getty w jego interpretacji to człowiek, od którego pewnie chcielibyśmy się trzymać z daleka. Despotyczny, humorzasty, manieryczny, a przede wszystkim chorobliwie skąpy. Do tego stopnia, że gdy na jednej z rzymskich ulic porwany zostaje jego nastoletni wnuczek, kategorycznie odmawia zapłacenia jakiegokolwiek okupu. To zresztą oś fabularna opartego na faktach filmu.
Ridley Scott nie raz już udowodnił, że potrafi opowiadać historie. Tak jest i tym razem, rozbijając główny fabularny konflikt na wiele mniejszych. Bo to nie tylko przepychanki pomiędzy porywaczami a próbującym negocjować współpracownikiem Getty’ego, ale też starcie między bogaczem a jego synową i matką chłopca czy nawet między porywaczami. Co ważne, każde z tych zdarzeń potraktowane jest z należytą uwagą, co sprawia, że zmieniająca się co rusz perspektywa potęguje jedynie ciekawość. Nie byłoby tego jednak bez bardzo dobrych kreacji. W czym w roli chłopca bryluje inny Plummer, tym razem Charlie (zbieżność nazwisk przypadkowa), wschodząca gwiazda amerykańskiego kina. Zupełnie jakby to nazwisko było gwarantem dużego talentu i aktorskiej charyzmy. Jest też Michelle Williams, Mark Wahlberg i ceniony francuski aktor Romain Duris.
Zawiedziony tym filmem może być ten, kto będzie w nim szukał filozoficznego podszycia czy jakichś głębszych, ponadczasowych refleksji. Chyba że za taką uzna słowa Getty’ego, kiedy przekonuje, że jeśli ktoś jest w stanie zliczyć swoje pieniądze, to znak, że na pewno nie posiada miliarda dolarów. Wszyscy inni powinni być zadowoleni, bo to świetnie zrealizowany (zdjęcia robił polski operator Dariusz Wolski)
i poprowadzony wprawną ręką Scotta thriller. Film zasługujący na coś więcej, by zapamiętać go wyłącznie jako gwóźdź do aktorskiej trumny Kevina Spaceya.