*Thomas Vinterberg ("Polowanie", „Festen“) ma wielki talent do portretowania tego, co bohaterka jego najnowszego filmu, Bathsheeba Everdeen, nazywa „nagłą zmianą serca“. W jego skromnych filmach i w historiach rozgrywających się z dala od zgiełku, zawsze kłębią się emocje. Jeśli uznamy je za elementy dla reżysera najważniejsze, nie powinien dziwić fakt, że Vinterberg zdecydował się przenieść na duży ekran intymną i romantyczną powieść Thomasa Hardy’ego.*
Nie trzeba znać powieści, żeby czerpać przyjemność z projekcji "Z dala od zgiełku". Film broni się jako osobne, samodzielne dzieło sztuki. Vinterberg buduje swoją narrację subtelnie, ale nie zostawia widzów z serią pytań, na które odpowiedzi znajdą wyłącznie w książce. Jego Bathsheeba (świetna Carey Mulligan) i trójka pozostających pod wpływem jej uroku mężczyzn – farmer Gabriel Oak (Matthias Schoenaerts), dziedzic William Boldwood (Michael Sheen) i uwodzicielski sierżant Francis Troy (Tom Sturridge) to pełnowymiarowe postaci utkane z wyrazistych cech.
„Z dala od zgiełku“ jest zrealizowane jak przystało na konwencjonalny film kostiumowy. Vinterberg nie pokusił się o stworzenie własnej, niegrzecznej i szalonej wizji świata podobnej tej, jaką zbudowała Andrea Arnold w „Wichrowych wzgórzach“ i którą doceniłby wymagający widz kina arthousowego. Siłą filmu duńskiego reżysera nie jest oryginalność formy, ale wiarygodny dramat charakterów. Dawno już nie widziałam na ekranie tak autentycznej chemii między bohaterami, jaka wytworzyła się między tą czwórka aktorów. W kostium ubrane są tu realistyczne przeżycia i problemy niebywale współczesne w swojej naturze. Z klasycznej opowieści wyrasta film zaskakująco aktualny i łatwo wpisujący się w trendy panujące na rynku. Sukcesywnie pojawia się na nim coraz więcej miejsca na opowieści o kobietach przeczących stereotypom płciowym i o ich zmaganiach z męskim światem, ich priorytetach, ich dumie i pragnieniach (wspomnijmy hit, jakim są „Igrzyska śmierci” z Jennifer Lawrence, nie zapominajmy o „Niezgodnej”).
Do roli Bathsheeby Vinterbergowi trudno byłoby znaleźć lepszą aktorkę niż Carey Mulligan, która w swojej kruchości, ale i dzięki wyrazistej aurze, tchnęła ducha w kobiecą postać ściśniętą gorsetem i zapiętą na ostatni guzik. W scenie pierwszej rozmowy z pracownikami farmy przejętej po rodzicach Bathsheeba bierze głęboki oddech i mówi, że jako nowa dziedziczka zrobi wszystko, by zadziwić i zachwycić swoich podwładnych. Taka sama jest w filmie też sama Mulligan. Zadziwia i zachwyca. Na jej twarzy rysują się najdrobniejsze drgnienia serca. To aktorka, która potrafi oddać zdecydowanie i zagubienie, zakochanie i rozczarowanie; ciążące jej na duszy lęki. Schoenaerts, Sheen i Sturridge nie ustępują jej talentem.
„Z dala od zgiełku“ Vinterberga warto obejrzeć nie tylko dla fantastycznych kreacji aktorskich. To też gratka dla fanów klasycznych filmów kostiumowych, które nie są nachalnie uwspółcześniane, ale bardzo dobrze rezonują z nowoczesną widownią i jej potrzebami. To w końcu historia, jaką – z czystej miłości – powinny obejrzeć fanki romantycznych opowieści, bohaterek pokroju Jane Eyre i Scarlett O’Hary oraz miejsc równie magicznych jak wichrowe, angielskie wzgórza.