Gwiazda "Breaking Bad" dała z siebie wszystko. Musicie to zobaczyć
Bob Odenkirk może i nie wygląda na gwiazdora kina akcji, ale strzela, jakby urodził się z pistoletem w dłoni. No i rozdaje razy na lewo i prawo niczym wytrawny karateka. "Nikt", nowy film gwiazdy "Breaking Bad" i "Zadzwoń do Saula", właśnie trafił do kin. Jest na co popatrzeć.
Przed laty Sylvestr Stallone w jednym z wywiadów powiedział pół żartem, pół serio, jakby z lekkim żalem, że dzisiaj bohaterem kina akcji może być każdy. Wtedy chodziło akurat o Matta Damona, z którego hollywoodzka machina, przy pomocy ostrego treningowego reżimu i dzięki zmyślnemu montażowi, uczyniła agenta pierwszej klasy, czyli Jasona Bourne’a. Ciekawe, co powiedziałby Stallone dzisiaj, kiedy twarzą gatunku nie jest żaden mięśniak zdolny unieść tonę żelastwa czy mistrz od kopniaka z półobrotu, ale Liam Neeson, dyżurny everyman z sąsiedztwa.
Stąd chyba już nie dziwi, że "Nikim", czyli tytułowym bohaterem świeżutkiego i znakomitego filmu akcji, jest nie kto inny jak Bob Odenkirk, dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna o aparycji księgowego. Skojarzenie to nieprzypadkowe, jako że najsłynniejszą telewizyjną personą wykreowaną przez Odenkirka jest przecież prawnik Saul Goodman.
Na pierwszy rzut oka mamy tutaj powtórkę z rozrywki, bo grany przez niego Hutch Mansell to facet spędzający swoje życie za biurkiem, duszony krawatem i kołnierzykiem, nudny rutyniarz zapadający się pod ciężarem powszedniości. Rzecz jasna - niczym Jason Statham z "Jednego gniewnego człowieka" - kryje on tajemnicę przeszłego życia, które musiało zostać zepchnięte na margines. Inaczej świat by spłonął.
Bo wystarczy tylko iskra i Hutch wszczyna rozróbę, odnajdując sens swojego życia w krzywdzie innych. Rzecz jasna tylko i wyłącznie tych złych, którzy załażą mu za skórę. Brzmi niczym osłuchana piosenka? Nic dziwnego, bo za scenariusz odpowiada Derek Kolstad, twórca innego przebojowego akcyjniaka, a nawet czterech — serii "John Wick". Tam rzecz jasna nikt ani przez moment nie mydlił nam oczu, że Keanu Reeves to przeciętniak, bo Keanu Reeves przeciętniakiem być nie może, lecz schemat fabularny się zgadza.
Krótki lont Hutcha odpala się po bójce, kiedy to ratuje nagabywaną w nocym autobusie dziewczynę i, jakżeby inaczej, okazuje się, że stłukł ludzi z rosyjskiej mafii, którzy teraz zaginają na niego parol. I zaczyna się jatka. Pytanie tylko, czy przyszedł nieznajomej z pomocą z altruistycznej potrzeby serca, czy żeby móc nareszcie wyrwać się ze stuporu codzienności i powrócić do tego, co robi najlepiej, czyli do zabijania? Cóż, podobne pytania, nawet jeśli zostają pośrednio zadane, to nikną pośród ogłuszającego huku i eksplozji absurdalnej przemocy.
Nie jest to bynajmniej zarzut, bo o to tutaj chodzi, o festiwal niemalże kreskówkowego okrucieństwa kontrapunktowanego niekoniecznie górnolotnymi żarcikami. O pędzącą sprintem akcję i tę wylewającą się z Odenkirka demonstracyjną złość, która buzuje jak gotująca się pod podskakującą pokrywką zupa.
Z jednej strony "Nikt" osadzony jest w nieco bardziej realistycznym środowisku niż "John Wick", nie ma tu żadnych hoteli dla zabójców i stylistycznych fikołków. Ale z drugiej atmosfera jest luźniejsza, intencjonalnie zabawna, aż do finału, w którym wykazuje się ponad osiemdziesięcioletni Christopher Lloyd.
W tej klasie trudno znaleźć film pełniejszy niż "Nikt", któremu zarzucić można chyba tylko słabszy drugi akt, zbyt pośpieszny i bez pomysłu, jakby szukano jedynie pomostu do rzucenia między ekspozycją i dynamicznym finałem. Szkoda, że Connie Nielsen, grająca twardą i hardą żonę Hutcha, nie zaliczyła tutaj żadnej sceny akcji, co jest niewybaczalnym marnotrawstwem.
Lecz co się odwlecze, to nie uciecze, bo "Nikt" zarobił dość, żeby zapracować sobie na sequel. A może nawet i na spotkanie z Johnem Wickiem. Nie takie rzeczy już widywaliśmy.