"Zakon świętej Agaty": szukała schronienia, znalazła piekło [RECENZJA]
Zakonny habit, jak zdążyło nauczyć nas kino, skrywać może nie tylko chęć służby Bogu, ale i zamiłowanie do bezwstydnych perwersji i sadystycznego zezwierzęcenia. Żadna modlitwa nie będzie przecież tak atrakcyjna dla żądnej spektaklu publiczności, jak porządna dawka makabry.
Niedaleko spada jabłko od jabłoni, chciałoby się powiedzieć. Bo nie dziwota, że facet, który przed laty dosztukował aż trzy sequele "Piły", po przeszło dekadzie odbijania się od rzeczy zwykle nieudanych, powraca na wygodne, stare śmieci. No, tak jakby. Niby na pierwszy rzut oka "Zakon świętej Agaty" nie zdradza, oczywiście poza osobą samego reżysera, żadnego powinowactwa z (nie)sławną serią, ale już pierwsze, sugestywne ujęcie pozwala się domyślić, że sztucznej krwi nie będzie się tu żałować.
Darren Lynn Bousman umyślnie balansuje na linie rozciągniętej pomiędzy horrorem łasym na łatkę psychologicznego oraz doskonale mu znaną pornografią przemocy, o której kina zdążyły już chyba nieco zapomnieć. Cierpi na tym film, będący ofiarą owego rozdarcia.
Stany Zjednoczone, konserwatywna Georgia, końcówka lat pięćdziesiątych. Borykająca się z narastającymi problemami osobistymi ciężarna Mary (debiutująca, niezła Sabrina Kern), której losy przedstawiono za pośrednictwem serii przeplatających akcję scen retrospektywnych, decyduje się oddać pod opiekę stojącego na odludziu domu zakonnego, gdzie ma donosić dziecko. Tyle że psychotyczna uprzejmość matki przełożonej (bardzo dobra Carolyn Hennesy)
, złowróżbne milczenie pozostałych sióstr, przemykające po korytarzach wystraszone kobiety oraz sam rozpadający się budynek od razu służą oglądającemu za podpowiedź: nie będzie to sielanka.
Zobacz także: W dwie godziny z robił z niego zombie! Musicie zobaczyć efekt końcowy
Zanim dowiemy się, jakie motywy kierują zakonnicami, będziemy świadkami ciągu upokorzeń fizycznych i psychicznych, których doświadczy Mary i inne przyszłe matki, od jedzenia wymiocin do sypania ran solą. I choć Bousman najczęściej unika dosłowności, osoby o słabych żołądkach niech lepiej zamkną oczy. Bezceremonialny cyrk tortur stanowi lwią część filmu, którego fabuła zostaje popchnięta naprzód dopiero pod koniec, a samą intrygę rozrzedza nielinearna narracja, mająca dopowiedzieć historię Mary, lecz wydaje się zbędna. Lepiej idzie bowiem Bousmanowi epatowanie makabrą niż budowanie nastroju. Wydziwaczone decyzje mające chyba na celu zagęszczenie klimatu (między innymi obecne na plakacie białe maski zakrywające twarze zakonnic) rujnują ułudę wiarygodności, o narzucającą się muzykę idzie się potknąć, tempo siada na długo z braku pomysłu na rozwinięcie fabuły inaczej jak poprzez serwowanie Mary kolejnych udręk; można by tak wymieniać jeszcze długo.
Reżyserskie niezdecydowanie, bo trudno tutaj mówić o indolencji, to całkiem sprawnie zrealizowane kino, sąsiaduje na szczęście z porządną robotą operatorską oraz scenograficzną. Dom zakonny, ciasny i ciemny, dzięki sprawnej pracy kamery oraz złowieszczej grze witrażowych świateł na ciężkich, wzorzystych tapetach wygląda jak rzeczywistość z sennego koszmaru, kraina z drugiej strony lustra. Szkoda tylko, że Bousman ma tak ubogą wyobraźnię.
Wszystko to sprawia, że "Zakon świętej Agaty” wygląda trochę jak film z dawno już minionego czasu, za którym jednak zbytnio się nie tęskni. Oczywiście nie każdy świeżutki horror musi przecierać nowe szlaki, to przecież gatunek skonwencjonalizowany jak chyba żaden inny, lecz propozycja Bousmana, doświadczonego skądinąd reżysera, jest wybrakowana na podstawowych poziomach, fabuły i napięcia. Tym bardziej szkoda utalentowanej ekipy aktorskiej, która tak naprawdę ciągnie ten film, bo ciekawość, co znowu przyszykowała dla swoich owieczek matka przełożona, prędko wyparowuje, ustępując znużeniu. Tylko dla tych, co dalej tęsknią za "Piłami”.