Zbrodniarze, czyli bohaterzy
Jeśli niejaki *Werner Herzog mówi o filmie, że to "najbardziej surrealistyczny i przerażający dokumentalny obraz ostatniej dekady", to wiedz, że coś się dzieje. Oto nagradzana na wielu festiwalach i nominowana do Oscara "Scena zbrodni" Joshuy Oppenheimera.*
12.02.2014 13:37
Film stanowi zapis siedmioletniego pobytu reżysera w Indonezji, który czas ten spędził razem z "emerytowanymi" dowódcami brygad śmierci. W 1966 roku, rok po rewolucji, zamordowały one ponad milion ludzi – Chińczyków, intelektualistów i każdego, kogo uznano za stronnika komunizmu. By lepiej zrozumieć to, co się wtedy działo Joshua Oppenheimer poprosił ich, by odegrali na potrzeby filmu swoje czyny. Załatwili więc charakteryzację, aktorów, kostiumy i przystąpili do dzieła.
Powiem szczerze, że dawno nie widziałem tak wstrząsającego dokumentu. Myliłby się ten, kto sądziłby, że członkowie Panczaszila (tak się nazywają te organizacje) żyją na marginesie społeczeństwa. Przeciwnie, w Indonezji traktowani są jak bohaterowie, celebryci wręcz. Ludzie opowiadają o nich legendy, robią zdjęcia, będąc dumnymi z tego, czego "dokonali" ich pobratymcy. Już samo otoczenie więc i jego reakcje są straszne – w końcu mamy do czynienia ze zwykłym ludobójstwem.
Najważniejsi są jednak bohaterowie, którzy poprzez odgrywanie kolejnych scen, wracają do wydarzeń sprzed pięćdziesięciu lat. Tyle tylko, że część z nich opowiada o tym, jakby wydarzyło się wczoraj i cała rzecz polegała na parzeniu herbaty. Widać, jak bardzo sobie cenią szacunek, którym są otoczeni. I jak dbają o wizerunek – w którymś momencie jeden z nich zauważa, że jeśli pokażą wszystko tak jak było naprawdę, to inni mogą przestać ich podziwiać. "Scena zbrodni" momentami rzeczywiście jest surrealistyczna. Wrażenie takie wywołuje na przykład scena, podczas której jeden z katów pokazuje miejsce, gdzie mordował ludzi, a następnie tańczy tam, wesoło śpiewając. Ogląda się to wszystko ze ściśniętym gardłem.
Dużą zaletą filmu Oppenheimera jest kilka odniesień do szerszego kontekstu. Przed rewolucją przyszli członkowie brygad śmierci sprzedawali nielegalnie bilety do kina na amerykańskie filmy. Sami zresztą byli nimi zafascynowani, uważają siebie za gangsterów, których nazywają ludźmi wolnymi i dobrymi. To także z amerykańskiego kina potrafili często czerpać inspiracje do tortur, którymi poddawali swoje ofiary. W pewnym momencie jedna z osób mówi, że to zwycięzcy piszą historię i ustalają definicje. On jest zwycięzcą i dlatego ma własne definicje, pozbawiony jest za to wyrzutów sumienia. Zaraz potem dodaje, że nie wierzy w prawa człowieka i międzynarodowe instytucje ich strzegące, podając przykład, że za Busha więzienie Guantanamo było w porządku, a teraz już nie jest. Muszę przyznać, że to ciekawe spojrzenie na hipokryzję zachodnich społeczeństw.
I tylko jeden z bohaterów filmu, pod wpływem kręcenia kolejnych scen, zaczyna zastanawiać się nad tym, co zrobił. Tylko jeden. Oglądając "Scenę zbrodni", nie mogąc oderwać się od ekranu, człowiek podskórnie czuje, że wszystko o czym się tu opowiada, to tylko namiastka makabrycznych wydarzeń z przeszłości. I chyba to jest w tym wszystkim najbardziej przerażające.