Odnoszący sukcesy pisarz z Nowego Jorku spotyka analityczkę rynku z Seattle. Pod wieloma względami jest od niej dużo bardziej atrakcyjny. On zdaje sobie z tego sprawę, jej to pochlebia. Oboje są wolni. One-night-stand nikomu nie robi krzywdy. O poranku Ona obiecuje (sobie), że nigdy do niego nie zadzwoni. A potem przez kilka kolejnych lat spotykają się w kolejnych – tytułowych „28 pokojach hotelowych“, w kolejnych miastach i przeżywają kolejne – typowe dla pary etapy i problemy. W pewnym momencie Ona tylko wychodzi za mąż, a On znajduje sobie dziewczynę. Ich romans trwa jednak w najlepsze; problemy zaczynają się raczej z logiką i wiarygodnością historii opowiadanej przez Matta Rossa.
„28 pokoi...“ pretenduje do bycia intymnym portretem związku; jednym z tych, jakie ma w swojej filmografii Richard Linklater. Kobieta (Marin Ireland) i Mężczyzna (Chris Messina) chcieliby być jak Jesse i Celine z trylogii „Przed wschodem słońca“, „Przed zachodem słońca“ i „Przed północą“. Ross sili się na oryginalność przyglądając się swoim bohaterom i podsłuchując ich w łóżku. Jesse i Celine mają za sobą podobny „łóżkowy“ epizod w „Życiu świadomym“. W jednym z epizodów, z których składa się ów przedziwny film, para rozmawia o istocie zbiorowej świadomości i naturze duszy. Kobieta i Mężczyzna w filmie Rossa zaczynają od zadawania sobie nawzajem nieistotnych pytań i udzielania głupich odpowiedzi. Bawią się, dużo się razem śmieją. Ich (nie)budowana z drobiazgów relacja szybko się umacnia, jakby brak zobowiązań był dla niej najlepszym fundamentem.
Między kreującymi ich postaci aktorami nie ma jednak ani odrobiny takiej chemii, która przyniosła sukces ekranowej parze stworzonej przez Julie Delpy i Ethana Hawke’a. Relacji w filmie Rossa brakuje też wiarygodności, a jej ewolucja świadczy o tym, że reżyserowi bardziej zależało na fabularnym wykoncypowaniu zdarzeń, niż na psychologicznej lub emocjonalnej prawdzie. Jego bohaterowie spotykają się przez kilka długich lat, jakby świat wokół nich – wypełniony zobowiązaniami, mężami, partnerkami i w końcu dziećmi – w ogóle nie istniał. Ich romans przechodzi etapy typowego związku, choć z drugiej strony, jak można mówić o typowości, skoro nie wpływają na niego prawie żadne okoliczności zewnętrzne? Historia rozwija w izolacji od rzeczywistości, dlatego tak trudno w nią uwierzyć.
Jeśli chcemy mówić o wyzwaniach, jakie jej realizacja postawiła przed reżyserem i je oceniać – też nie popadniemy w zachwyt. Niełatwo jest co prawda kręcić film, którego akcja w tak dużym procencie rozgrywa się w łóżku. Trudno też grać postaci obnażone nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie, zdane wyłącznie na wymienianie się opiniami. Kiedy seks nie jest ciekawy, a nagość szybko staje się oswojona i nużąca – interesujący dialog staje się jednak jedynym sposobem na utrzymanie zainteresowania. Wiedzą o tym tacy twórcy jak choćby Neal LaBute („Między nami facetami“ czy rozgrywające się właśnie w pokojach hotelowych „Some Girl(s)“). Matt Ross tymczasem właśnie udowodnił, że znacznie lepiej radzi sobie jako aktor, niż jako scenarzysta. Ze sprawną reżyserią u niego też nie najlepiej.