* Na pewno znacie to uczucie, kiedy po skończonym filmie zastanawiacie się, co do cholery was podkusiło, żeby wybrać się do kina. Przecież w tym czasie mogliście zrobić tyle pożytecznych rzeczy. Gapienie się przez dwie godziny w sufit czy liczenie kropel deszczu na szybie wydają się dalece bardziej interesujące, niż oglądanie takiego knota. Nie wspominając o wydanych pieniądzach – mogliście spuścić je w toalecie. Takie myśli nasuwają się po obejrzeniu najnowszego filmu Martina Campbella.*
Komiksy mają pecha do ekranizacji. Oczywiście jest to krzywdzące uogólnienie, jednak w większości przypadków trafne. Scenarzyści dokonują rażących uproszczeń, historie są infantylne i fatalnie opowiedziane, a bohaterowie papierowi i wyzuci z jakichkolwiek emocji. Dlatego, kiedy w czerwcu na ekrany wszedł „X-Men: Pierwsza klasa” pojawił się promyk nadziei, że idzie ku lepszemu. Niestety, oglądając „Zieloną Latarnię”, dojść można do smutnego wniosku, że był to przysłowiowy wyjątek od reguły.
Przeniesienie na duży ekran serii wydawnictwa DC było zadaniem karkołomnym. Uniwersum „Zielonej Latarni” różni się od realiów, w jakich rozgrywają się historie o zmaganiach Spider-Mana czy Mrocznego Rycerza. Tutaj miejscem akcji jest przeważnie kosmos, pełen ras o wymyślnych formach, nieprawdopodobnych cywilizacji oraz zjawisk, o jakich nie śniło się fizykom. Przeniesienie ich na celuloid wymaga niebywałych środków i sporej inwencji, których tutaj najwyraźniej zabrakło. Komputerowo wygenerowany świat przedstawiony i zaludniające go postaci są dowodem na to, że używanie CGI powinno być karane śmiercią - animacja jest miejscami po prostu żenująca i przypomina efekty rodem z najgorszego serialu stacji Sci-Fi Channel czy gry z pierwszego PlayStation.
Scenariusz autorstwa aż czterech osób (!) to źle napisana, naiwna historia pozbawiona jakiejkolwiek dramaturgii, będąca zlepkiem wyświechtanych klisz i motywów. Opowieść o Halu Jordanie, pilocie myśliwca, który zostaje zwerbowany przez kosmiczny pierścień do międzygalaktycznego korpusu strażników, nie budzi żadnych emocji, jeśli nie liczyć rosnącej z każdą minutą seansu frustracji. Losy bezbarwnych bohaterów są nudne i nużące, a Ryan Reynolds tylko potwierdza, że skończył się na „Wiecznym studencie” - tam przynajmniej był zabawny. W całej tej mizerii na uwagę zasługuje jedynie Geoffrey Rush, który… podkłada głos pod rybopodobnego kosmitę.
Film Campbella można określić tylko jednym słowem: fatalny. „Zielona Latarnia” skupia w sobie wszystkie grzechy dotychczasowych ekranizacji historyjek obrazkowych o superbohaterach, traktując widza jak ograniczonego tumana. Produkcja nie sprawdza się nawet w kategorii niewymagającej niedzielnej rozrywki, kiedy dzień spędzacie w łóżku, a waszą głowę zaprzątają myśli o samobójstwie. Jeśli zdecydujecie się na seans tego „dzieła”, otrzymacie ku temu jeszcze jeden, bardzo adekwatny, powód.
Wydanie DVD:
W odróżnieniu od filmu, poziom jego wydania bardzo miło zaskakuje i niczym nie odstaje od zachodnich edycji DVD. Na drugiej płycie znajdziecie mnóstwo dodatków, m.in. sceny niewykorzystane, materiały z produkcji (np. kulisy tworzenia F/X) oraz bardzo interesujący minidokument „Wszechświat według Green Lantern”, w którym twórcy komiksu opowiadają o genezie, zawirowaniach fabularnych i reanimacji jednej z najpopularniejszych serii wydawnictwa DC Comics.