Zimna wojna wiecznie żywa
Zimna wojna to dla kina sensacyjnego prawdziwy samograj – rozpięty szeroko w czasie zakulisowy pojedynek na wyniszczenie, w którym wszystkie chwyty były dozwolone. Przełom lat 70. i 80. to w tym międzynarodowym tyglu okres szczególny – sowiecka inwazja na Afganistan pogorszyła nie tylko relacje pomiędzy Związkiem Radzieckim i USA, ale także (i tak już napiętą) sytuację na Bliskim Wschodzie. Kraje arabskie dość niespodziewanie stały się wówczas zarobkowym poligonem dla wszelkiej maści najemników i zabójców, którzy u bogatych szejków szukali swojej emerytury.
Scenariusz „Elity zabójców” – a właściwie książka, na podstawie której powstał – powołuje się na jedną z takich, ponoć autentycznych, sytuacji. Zbudowana na zgliszczach rebelii w omańskim Zofarze fabuła zawiązuje się, gdy emerytowany zabójca Danny Bryce (Jason Statham) dostaje propozycję nie do odrzucenia. Zamożny szejk, przetrzymując jego przyjaciela i mentora Huntera (Robert De Niro), domaga się, by Danny odnalazł i wyeliminował zabójców jego trzech synów. Podstarzały bogacz jest zdeterminowany – jeśli zlecona misja się nie powiedzie, Hunter zginie.
Tu mniej więcej kończą się jakiekolwiek realia tego zdarzenia. „Elita…”, świadomie chyba pożyczająca swój tytuł od filmu Sama Peckinpaha z 1975, to typowa sensacyjna bzdurka, w której motyw wyniszczania się siatek szpiegowskich u kresu zimnej wojny jest tylko pretekstem do rozróby. Całkiem przyzwoitej rozróby.
Wychowany w Belfaście reżyser Gary McKendry, jak sam przyznaje, zakulisową partyzantkę zna z autopsji. Dlatego w jego filmie strzelaniny wyglądają autentycznie, a zamachy jakich dopuszczają się jego bohaterowie nie są przekombinowane. Na poziomie sensacyjnych konfrontacji jest to film przekonujący – tego wrażenia nie psuje nawet salto Stathama, który z krzesłem przywiązanym do pleców (a w zasadzie: samemu będąc do niego przywiązanym) skacze na jednego ze swych przeciwników.
Statham jest tu zresztą motorem napędowym, który całemu filmowi narzuca osobną kategorię. „Elita…” nie jest więc – jak na przykład sugeruje dystrybutor – sensacją konfrontującą trzy duże nazwiska (oprócz Jasona i De Niro, gra tu jeszcze Clive Owen), a czymś, co z angielskiego wypadałoby nazwać Jason-Statham-vehicle. Od niego zależy tu bardzo wiele. Gdy jest na ekranie, przepływa przezeń morze adrenaliny. Ale już każda chwila, kiedy nie słychać jego chropowatego akcentu i nie widać przeoranej łysiną głowy, to pretekst, by pomarudzić na wątły rys psychologiczny postaci czy pretekstową fabułę. Takich momentów jest niestety w całym filmie co najmniej kilka.
Ale pełnometrażowy debiut McKendry’ego okazuje się filmem względnie udanym. Irlandczyk zna mocne strony swojego rzemiosła – potrafi opowiadać, wie jak wykorzystać potencjał swoich aktorów i konsekwentnie zachowuje gatunkową równowagę (rozmawiamy, strzelamy, rozmawiamy, strzelamy). „Elitę…” trudno przez to zaszufladkować – jest zbyt przegadana, jak na b-klasową sensację i dość dynamiczna, by uniknąć zarzutów o mętne eksploatowanie historii.
Nie wiem wprawdzie, czy maskowanie ułomności należy nagradzać (amerykańska prasa nie ma tu wątpliwości – według portalu RottenTomatoes film otrzymał tylko 25% recenzji pozytywnych), ale u mnie McKendry ma kredyt zaufania. Przynajmniej do następnego razu.