''Złodziejka książek'': Wywiad z Brianem Percivalem - ''Dobrze ci w tym kostiumie?''
Zadebiutował w 2001 roku, a już ma na koncie nagrodę Emmy za pracę przy jednym z bardziej oryginalnych seriali ostatnich lat: „Downtown Abbey“.
31.01.2014 | aktual.: 07.02.2018 15:07
Ponieważ Brytyjczyk Brian Percival w kostiumie czuje się najlepiej, z pasją podszedł do realizacji fabularnej „Złodziejki książek“ – adaptacji bestsellerowej powieści Markusa Zusaka. Dzięki Percivalowi na ekranie ożyła charyzmatyczna Liesel, skryta Rose i urokliwy Hans – bohaterowie opowieści o wojennej pożodze, ludzkiej pasji i cenzurowaniu literackich doznań. Co działo się za kulisami produkcji? Czym dla reżysera obrazów jest słowo? Czy wśród faszystów byli rebelianci? Na te i wiele innych pytań Brian Percival odpowiada w mroźnym Berlinie, gdzie jeszcze przed kilkoma miesiącami nauczył małą dziewczynkę kraść książki...
Anna Bielak: Pewnie wypadałoby zainicjować rozmowę od zarysowania filmowego tła, czyli od kwestii II Wojny Światowej. Wolałabym jednak zacząć od tematu pisania i czytania, bo on jest najważniejszy w „Złodziejce książek“. Powiedziałbyś, że zapisywanie jest rodzajem utrwalania wspomnień czy sposobem na ich wymazywanie?
Brian Percival: Pisarz możesz wybrać jedną z opcji. Wszystko zależy od tego, czego potrzebuje. Kiedy byłem chłopcem prowadziłem dziennik. To był jeden ze sposobów na wyrzucenie z siebie emocji. Później wyjechałem do Londynu i zostawiłem wszystkie zeszyty w domu, bo wydawało mi się, że dzięki temu pozbywam się dzieciństwa. Dziś chciałbym usiąść w fotelu i przeczytać je strona po stronie, by spojrzeć na zapisane w nich wydarzenia z obecnej perspektywy. To trochę jak przepisywanie historii – ludzie wciąż próbują to robić. Wystarczy, że znajdą dowody, by poprzeć swoje tezy. Zawsze mamy zresztą do czynienia wyłącznie z czyjąś impresją na temat przeszłości. Jeśli jest wystarczająco uargumentowana, przekonuje się innych, by w nią wierzyli. Czy nie na przepisaniu historii zależało samemu Hitlerowi? Chciał kontrolować słowa, by zyskać władzę nad ludźmi.
Filmowy Żyd Max daje Liesel w prezencie „Mein Kampf“. Wcześniej zamalował jednak wszystkie strony książki na biało, by dziewczynka mogła zapisać je od nowa.
Liesel dzięki pisaniu uczy się opowiadać o swoich emocjach, zyskuje władzę nad swoją przyszłością i wypełnia własne przeznaczenie. Tobie przeznaczenie rzuciło na biurko scenariusz „Złodziejki książek“. Co szczególnie cię w nim zainteresowało?
„Złodziejka książek“była tekstem, który dotknął mnie na wiele różnych sposobów. Sprawił, że przestałem się bać umierania i zauroczyłem wielką siłą ducha, jaką odnalazłem w najmłodszej bohaterce. Wyzwaniem stało się też dla mnie sportretowanie niemieckiego społeczeństwa. Ono także zmagało się z piekłem II Wojny Światowej, a mało kto ma w sobie tyle twórczej odwagi, by wśród rzeszy Nazistów zobaczyć zwykłych ludzi. Realizacja „Złodziejki książek“ dała mi okazję, by przyjrzeć się mieszkańcom małego niemieckiego miasteczka, którzy muszą się zmierzyć z wojną tak, jak wszyscy inni. Chcę w nich dostrzec zwyczajnych ludzi, bo jako tacy, są mi bliscy. Sam wychowałem się w średnio zamożnej rodzinie w Liverpoolu. Mój ojciec pracował w porcie, żyliśmy dosyć skromnie. Czy tak wiele różni mnie od Hansa i Rose? [pierwszoplanowych bohaterów filmu – przyp. red.]. Ten film pozwolił
mi odkryć nowy świat i poruszać się w nim czerpiąc wiedzę z wcześniej nabytych doświadczeń. Trudno wyobrazić sobie lepszą sytuację.
Pomysł, by opowiadać historię o „dobrych Niemcach“ należy do kręgu odkryć. Historia każe nam wierzyć, że takich ludzi nie było wielu.
Nie sądzę, że portret „dobrego Niemca“, który ryzykuje własnym życiem, by pomóc Żydowi, może być pożywką dla kontrowersji. Dziś wszyscy zainteresowani tematem już wiedzą, że nie tylko w Niemczech, ale w całej Europie było mnóstwo rodzin, które decydowały się na taki krok. „Złodziejka książek“ jest historią opartą na faktach. Zaskakiwać może tylko poczucie, że kino mainstreamowe wcześniej do nich nie sięgało. Moim zdaniem niebezpieczne jest generalne postrzeganie Niemców jako Nazistów. To pogląd daleki od prawdy i wynikający z myślowego lenistwa. Indoktrynacji było poddane konkretne pokolenie. A to, co stało się w Berlinie, mogło się wydarzyć wszędzie indziej na świecie. Z mojego researchu wynika, że wielu Niemców nie zgadzało się z hitlerowską ideologią, ale nie miało odwagi, by czynnie się jej przeciwstawić. Hans i Rose w „Złodziejce książek“ stają przed dylematem
– w ich domu pojawia się młody Żyd, jego ojciec uratował kiedyś Hansowi życie, a teraz chłopak stanowi jego największe zagrożenie. Co zrobić w takiej sytuacji?
Pogodzić się z faktem, że nad ich domem zawisa wizja śmierci? I nie mam tu na myśli literackiej metafory. Śmierć to jeden z filmowych i powieściowych bohaterów.
Tak, choć w stosunku do książki, w filmie musiałem ograniczyć rolę Śmierci, ponieważ kino jest trochę jak album ze zdjęciami, nie może bazować wyłącznie na słowie, które świetnie sprawdza się na przykłąd w teatrze! Widziałem sztukę opartą na tekście książki. Jej reżyser zdecydował, że Śmierć od pierwszej do ostatniej minuty spektaklu powinna towarzyszyć aktorom na scenie. Nie twierdzę, że to mu się nie udało. W filmie ciągła obecność pierwszoosobowego narratora budowałaby za duży dystans między widzem, a pozostałymi bohaterami. Nawet, jeśli jej głos jest tak ciepły i przyjazny jak głos Rogera Allama [aktor znany m.in. z filmów „Żelazna dama“ czy „Wiatr buszujący w jęczmieniu“ – przyp. red.]! Chodziło mi o stworzenie relacji opartej na empatii. Fakt, że historia jest opowiadana z innej perspektywy widać w ruchach samej kamery. Często patrzymy na świat z góry, z trochę niebiańskiej perspektywy. Jesteśmy blisko bohaterów, ale tak jak oni, nie tkwimy w wojennym piekle, potrafimy unieść się ponad rzeczywistość,
ponad dosłowność.
Słowo odgrywa jednak bardzo ważną rolę także w filmie. Dlaczego zdecydowałeś się w tak nietypowy sposób zmieszać ze sobą język angielski i niemiecki?
W tej kwestii bazowałem na pomyśle, który sprawdził się w powieści. Jej autor wychowywał się w Australii słuchając opowieści swoich rodziców (Niemca i Austriaczki), którzy w taki sposób opowiadali mu o wojennej rzeczywistości. Dziś niektórzy Niemcy kłócili się ze mną, że takie słowo jak np. Saumensch nie istnieje. Odkryliśmy jednak, że czułego określenia „brudna świnka“ używano przed laty w okolicach Stuttgartu. Poza tym kiedy oglądam filmy, które rzekomo dzieją się w jakimś europejskim kraju, a ich bohaterowie z niewiadomych dla fabuły względów mówią po prostu po angielsku, historia traci autentyzm. Zależało mi tym, żeby „Złodziejka książek“ była spójna pod każdym względem. Chciałem zunifikować głos wszystkich postaci.
Z tego względu bohaterowie mówią po angielsku z niemieckim akcentem i co chwila wrzucają w swoje wypowiedzi czysto niemieckie frazy.
Około dwudziestu pięciu osób w ekipie to Niemcy mówiący po angielsku z akcentem. Zdecydowaliśmy, że takim językiem powinni posługiwać się wszyscy. W „Bękartach wojny“[Quentina Tarantino] było przecież podobnie – aktorzy mówili po angielsku z niemieckim akcentem, więc widzowie mieli wrażenie obcowania z Niemcami, ale jednocześnie rozumieli każde słowo, które padło przed kamerą. Poza tym nie oszukujmy się – większość widzów na świecie nie chce oglądać filmów z napisami, więc kręcąc film po niemiecku radykalnie okroilibyśmy swoje szanse na dystrybucję.
Nie wierzę, że miałbyś problemy z dystrybucją. Stworzyłeś jeden z najciekawszych telewizyjnych seriali – kostiumowy „Downtown Abbey“, który zdobył światowy rozgłos. Jak wspominasz pracę nad tym projektem?
Długo pracowałem w telewizji i wciąż mam tam wielu przyjaciół. W ciągu ostatniej dekady telewizja jednak bardzo się zmieniła i przyciąga takie nazwiska jak Jane Campion czy Steven Soderbergh. Pracując na planie serialu „Downtown Abbey“ miałem mnóstwo okazji, by być kreatywnym i wolnym twórcą. Dano mi wolność w wyborze lokacji, pozwolono samodzielnie angażować aktorów i budować narrację w zgodzie z moimi artystycznymi preferencjami. Serial się podobał, bo okazało się, że mnóstwo widzów lubi obcować z angielską historią. Ponieważ publiczność na całym świecie pochodzi często z niższej klasy społecznej, czerpie odrobinę perwersyjną przyjemność z podglądania arystokracji na salonach. Poza tym sądzę, że ludzi przyciąga fakt, że serial jest stosunkowo dynamicznie zmontowany. Twórcy klasycznych filmów kostiumowych zwykle operują długimi i statycznymi ujęciami. Zmiana w percepcji jest więc dosyć znaczna. W „Downtown Abbey“ jest energia, dramat przeplata się z komedią, każdy ma szansę odnaleźć tu bohatera, z którym się utożsami czy barwny wątek, który go uwiedzie.
Czujesz się świetnie w kostiumie. Twoja kolejna fabuła też nie rozegra się we współczesności, prawda? Tak, oczywiście pracuję nad kolejnym filmem kostiumowym. Chcę opowiedzieć historię miłosnego trójkąta między brytyjskim aktorem Horatio Nelsonem a lordem i lady Hamilton.
„Złodziejkę książek“ kręciliście w Berlinie – ale nie w naturalnych plenerach, a w studio, w którym zbudowaliście scenografię od podstaw. Zdecydowałeś się na to, bo jesteś reżyserem, który chce mieć kontrolę nad wszystkim czy nosiłeś w sobie tak silną wizję filmu, że rzeczywistość nie dorastała do twoich wyobrażeń?
W grę wchodziły obie rzeczy, które wymieniłaś, ale nie tylko. Po pierwsze rzeczywiście nie mogłem znaleźć odpowiedniej lokacji. Niemcy to bardzo nowoczesny i szybko rozwijający się kraj. Nawet małe miasteczka zmieniły się już tak dalece, że nie było sposobu, by na potrzeby filmu na chwilę odwrócić ten proces. Poza tym oczywiście, że chciałem mieć kontrolę i – co więcej – pełną wolność, by kręcić dom Hansa i Rose z każdej możliwej perspektywy. Kluczem do całej decyzji był jednak fakt, że dom i ulicę trzeba było w pewnym momencie wysadzić w powietrze. Gdybyśmy kręcili w istniejącym miasteczku, nie mógłbym tego zrobić. Eksplozję, którą oglądamy w filmie, zawdzięczamy oczywiście efektom specjalnym, ale zamienienie ulicy w ruiny to już nasza sprawka...