"Życie toczy się dalej". Ostatni film Goebbelsa
"Propaganda nie może ujawniać się nigdy jak tylko wtedy, gdy jest to pożądane…" – mówił w 1933 roku w jednym ze swoich pierwszych wystąpień Joseph Goebbels. Zapewne nie spodziewał się czasów, gdy zapotrzebowanie na subtelne wpływanie na społeczeństwo okaże się ostatnią deską ratunku dla III Rzeszy.
06.06.2021 13:17
Rok 1944 był dla hitlerowskich Niemiec niezwykle mroczny. Ze wszystkich frontów nieprzerwanie napływały w większości mało pocieszające, a wręcz ponure wieści. Społeczeństwo żyło w lęku przed coraz częstszymi nalotami aliantów. Owszem, pocieszano się lokalnymi sukcesami niemieckich żołnierzy oraz nadzieją użycia wunderwaffe. Nie mogło to jednak zmienić narastającego przeświadczenia, że oto zbliża się nieuchronna klęska.
Rzecz jasna nie wszystkim udzielało się czarnowidztwo. Dla niektórych wizja upadku Tysiącletniej Rzeszy zdawała się mało realna. Wśród takich optymistów był minister propagandy. Choćby tylko ze względu na piastowane stanowisko, Goebbels zdawał się ostatnim, który oficjalnie zwątpi w ostateczną wygraną. A drogę do niej widział w… kinie.
Magia kina
Obejmując w 1933 roku stanowisko szefa Ministerstwa Oświecenia Publicznego i Propagandy Rzeszy, Goebbels nie ukrywał ogromnej satysfakcji z otrzymania tego akurat resortu. Doskonale zdawał sobie sprawę ze skali zadania, jakie przed nim postawiono. "Dostaję szkołę, uniwersytet, radio, teatr, propagandę. To ogromny obszar, który może wypełniać całe życie, to zadanie o historycznym wymiarze (…) Wychowanie niemieckiego narodu znalazło się w moich rękach. Już ja się tym zajmę jak należy" – podsumował swoją nominację. I rzeczywiście się zajął.
Szybko także zorientował się, jak wielkie znaczenie w kulturze masowej odgrywa kinematografia. Dlatego też jasno określił, jakich filmów oczekuje od ich twórców. Nazistowski spin doktor uważał, że ludzie potrzebują filmów poprawiających samopoczucie, które jednak nie tylko będą bawić, ale też podsycać chęć walki i stawiania oporu.
Wszystko to miało się przy tym odbywać nienachalnie, a wręcz subtelnie. "W momencie, kiedy propaganda staje się zbyt widoczna, przestaje działać" – pouczał. Jednym słowem miały to być dzieła oficjalnie niepolityczne, ale skutecznie oddziałujące na społeczeństwo.
Wymagania ogromne, lecz w owym czasie kinematografia niemiecka, jak pisze badaczka tematu Joanna Gorączko: "poszczycić się mogła rozwiniętą infrastrukturą, wierną widownią, a przede wszystkim zapleczem technicznym z imponującymi możliwościami rozwoju". Krótko mówiąc, miała wszystko, by stworzyć dzieło na miarę "Przeminęło z wiatrem".
Prawda ekranu
Rozpędzony przed 1939 rokiem mechanizm propagandowy III Rzeszy zdawał się jeszcze nabierać na sile w czasie wojny, nie zwalniając tempa nawet w jej końcowych akordach. Wówczas, jak zauważa Gorączko: "ludzkość po raz pierwszy zobaczyła, co potrafi kino propagandowe. Niemcy przegrywali wojnę, sypały im się na głowę bomby, cała koncepcja zaczynała się walić, ale siła obrazów pokazywanych masowo wszystkim, którzy chodzili do kina, sprawiała, że lojalnie trwali przy Führerze".
Goebbels szalał, wydając niebotyczne sumy na kolejne produkcje, które miały według niego wykreować nową rzeczywistość – uratować Rzeszę przed klęską. W styczniu 1945 roku na ekrany wszedł epicki obraz "Kolberg", opowiadający o niemieckiej bohaterskiej obronie Kołobrzegu przed napoleońską nawałą roku 1807. Film kosztował ponad 8 mln marek (to obecnie ponad 400 mln dolarów), czyli więcej niż poszczególne produkcje o bohaterach Marvella!
Pokładanych w nim nadziei propagandowych nie spełnił. Prawda ekranu nie przemówiła jak należy, bo prawda czasu okazała się zbyt okrutna. Film pojawił się bowiem w momencie, gdy wizyty w kinie były ostatnią rzeczą, o której myśleli rozpaczliwie broniący się na wszystkich frontach Niemcy. Dodatkowo jego wymowę osłabił jeszcze fakt, że w trakcie dystrybucji w nielicznych już kinach tytułowe miasto zostało zdobyte przez wojska polskie i radzieckie. Co ciekawe, aby złagodzić negatywny wydźwięk tego wydarzenia, Goebbels nakazał wykreślenie owej informacji z oficjalnego komunikatu kwatery głównej Wehrmachtu.
Nie zmieniało to faktu, że projekt "Kolberg" zakończył się klapą. To jednak wcale nie zraziło nazistowskiego spin doktora. Wciąż ulegając swej wielkiej słabości do filmu, już szykował kolejne epokowe dzieło – tym razem o dzielnych mieszkańcach Berlina.
Czytaj też: "Niszczycielskie pasożyty" i "szkodniki". Jak przedstawiała Żydów nazistowska propaganda?
W ruinach zaczyna się życie
Chociaż autorstwo scenariusza filmu "Das Leben Geht Weiter" ("Życie toczy się dalej") przypisuje się kilku twórcom, to tajemnicą poliszynela było, że stał za nim sam Goebbels. Według badaczy miały na to wskazywać liczne fragmenty będące kalkami przemówień ministra propagandy – na których użycie poza samym zainteresowanym nikt by się nie odważył.
Hitlerowski propagandzista wcale przy tym nie ukrywał, że inspiracją była dla niego obsypana Oscarami produkcja wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer z 1942 roku "Mrs. Miniver" – dzieło o mieszkańcach podlondyńskiego miasteczka, terroryzowanych przez niemieckie naloty, ale mężnie stawiających czoła wojennej niedoli.
Według Churchilla hollywoodzki obraz "przyczynił się bardziej do zakończenia wojny niż flota niszczycieli". Pani Miniver bowiem, jak zauważa znawca tematu Łukasz Sołtysik, zamiast okrętów dostarczyła słabnącym siłom alianckim tysięcy amerykańskich rekrutów zachęconych do udziału w wojnie patriotycznym przesłaniem filmu. Takiego efektu chciał też Goebbels.
"Życie toczy się dalej" miało być niemiecką wersją amerykańskiego hitu, opowiadającą o losach berlińskich lokatorów wielorodzinnego domu. Projekt zawierał 25 rozdziałów, na których końcu jeden z głównych bohaterów ginie podczas alianckiego nalotu bombowego. Motywem przewodnim była historia niejakiego Ewalda Martensa – patriotycznego naukowca mającego nadzieję na opracowanie nowej superbroni, która oczyści niebo z samolotów wroga. Martens ostatecznie kończy swoją pracę na czas, aby uratować Niemcy, lecz wcześniej traci ukochaną żonę.
Ten istny melodramat miał chwycić widzów za serca tak mocno, by ci w odpowiedzi ochoczo chwycili za broń.
Jak zauważa jeden z najbardziej cenionych teoretyków filmu Harro Segeber, nowy projekt w żaden sposób nie pasował jednak do modelu kina niemieckiego owych czasów. Przecież jeszcze latem 1944 roku na ekranach obowiązkowe były dobry humor i rozrywka. Przez kina przetaczała się fala komedii romantycznych, kryminałów i musicali.
Prowadzona wojna obecna była w kinach tylko podczas cotygodniowych pokazów kroniki filmowej. A w "Das Leben Geht Weiter" elementami propagandy stały się nagle bomby, ruiny, śmierć i wojenna nędza. Goebbels jednak wiedział, że nie ucieknie od ponurej rzeczywistości. Nasilające się alianckie naloty obracały w perzynę kolejne niemieckie miasta i właśnie w te ruiny należało tchnąć życie i pokazać hart ducha obrońców ojczyzny.
Show must go on
Zadanie nie było proste i wymagało reżysera od wzniosłych dzieł historycznych. W związku z tym, że twórca "Kolberga" Veit Harlan był zajęty przy własnej produkcji, wybór padł na Wolfganga Liebeneinera. Dzięki swoim dwóm wcześniejszym filmom o Żelaznym Kanclerzu "Bismarck" i "Die Entlassung" ("Dymisja") zagwarantował sobie przychylność ministra propagandy.
Istnieją podejrzenia, że wybraniec wcale nie był zadowolony z nominacji, która miała przybrać formę "propozycji nie do odrzucenia". Zażądał jednak co najmniej takiej samej gaży jak twórca "Kolberga" i za tchnięcie życia w ruiny Berlina miał otrzymać blisko 180 tys. marek.
Jakby nie było, w styczniu 1945 roku machina produkcyjna ruszyła. Nieliczący się z wydatkami Goebbels polecił stworzyć prawdziwie galaktyczną obsadę, składającą się z najjaśniejszych niemieckich gwiazd ówczesnej sceny i ekranu. Na potrzeby filmu zaangażowano ponad 1000 statystów, a zniszczone przez naloty berlińskie budowle zastępowano pieczołowicie odtwarzanymi replikami – wszystko kosztem cennych materiałów i siły roboczej potrzebnych do rzeczywistego ratowania miasta.
Wydano nawet zezwolenie na fotografowanie i ujęcia filmowe, "które po części przedstawiały będą także zniszczone budynki, dworce i stanowiska obrony przeciwlotniczej". Dzięki temu operatorzy mogli właściwie kręcić, co chcieli, rejestrując reakcje ludności oraz wszystkie szkody spowodowane nalotami.
Wkrótce pojawiły się nowe problemy. Ponieważ ludność cywilna była potrzebna do usuwania gruzów i budowy umocnień, trudno było zatrzymać zatrudnionych na planie statystów. Zamiast tego Goebbels nakazał zastąpienie ich robotnikami przymusowymi z Europy Wschodniej.
Pomimo gwałtownie rosnących kosztów szef propagandy nie zamierzał jednak zaprzestać finansowania epokowej produkcji. To, że w kraju istniało zaledwie kilka sal kinowych, brakowało prądu do zasilania projektorów i ludność bardziej zainteresowana była przetrwaniem, niż oglądaniem sponsorowanego przez państwo filmu wojennego, niewiele znaczyło dla nazistowskiego spin doktora. Na przekór wszystkiemu przedstawienie miało trwać.
Życie toczy się dalej
Wraz ze zbliżaniem się frontu ze wschodu warunki filmowania stawały się jednak coraz gorsze. W efekcie na przełomie lutego i marca ekipa ewakuowała się do położonych dalej na zachód Lüneburga oraz wioski Bardowick – licząc na spokojne dokończenie produkcji bez czujnego oka ministra propagandy nad sobą.
Oka co prawda nie było, ale za to wrogie samoloty jak najbardziej. Jankesi wespół z Anglikami, nieczuli na tworzoną pod nimi sztukę, regularnie demolowali plan filmowy. Tak dłużej nie dało się pracować. W połowie kwietnia Liebeneiner przerwał produkcję i wraz z ekipą poddał się Brytyjczykom, ale bez niedokończonego filmu. Chociaż podejrzewa się, że reżyser przewidywał nawet antynazistowskie zakończenie swojego dzieła, to jednak z jakichś względów nie zdecydował się na przekazanie go aliantom. Licząc być może na lepsze czasy, ukrył ukończony w 2/3 film w spalonym kościele w Bardowick.
Od tego momentu ślad po taśmach się urywa. Niektóre relacje sugerują, że brytyjscy żołnierze odzyskali puszki z filmami i podczas otwierania przypadkowo je naświetlili. Inni świadkowie zarzekali się, że jeden z operatorów dotarł do materiałów i ukrył je w lesie, gdzie nigdy ich nie odnaleziono. Do dzisiaj z projektu zachowały się podobno jedynie storyboardy, kroniki z produkcji oraz kilka fotosów z bohaterami filmu… smażącymi naleśniki.
Sam Liebeneiner przeżył wojnę i mimo wątpliwości co do jego pracy dla reżimu hitlerowskiego powrócił za zgodą władz alianckich do reżyserowania. A jego bodajże najgłośniejszym powojennym filmem okazała się produkcja "Die Trapp-Familie" z 1956 roku. I tak jak "Życie toczy się dalej" było odpowiedzią na oscarową "Mrs. Miniver", tak opowieść o muzykującej rodzinie Trappów stała się inspiracją dla słynnych i również obsypanych Oscarami "Dźwięków muzyki".
Bibliografia
- Blumenberg H.C., Das Leben geht weiter. Der letzte Film des Dritten Reichs, Berlin 1993.
- Diatłowicki T., Film w III Rzeszy, "Focus Historia Extra" 2012, nr 1.
- Feifer G., The Last Picture Show, "Military History Quarterly" 1998, vol. 10, no. 4.
- Gorączko J., Kino przeciw faktom, czyli nazistowska propaganda w kinematografii III Rzeszy, "Refleksje. Pismo Naukowe Studentów i Doktorantów WNPiD UAM" 2012, nr 6.
- Król E.C., Propaganda i indoktrynacja narodowego socjalizmu 1919–1945, Warszawa 1999.
- Sołtysik Ł., Święta wojna Hollywood, Focus [dostęp: 7.05.2021].
O AUTORZE
Piotr Dróżdż - Historyk mediewista, absolwent UWr i Śląskoznawczego Studium Doktoranckiego. Specjalizuje się w historii wojen i uzbrojenia, szczególnie okresu od późnego średniowiecza do wojen napoleońskich. Autor książek „Orsza 1514” (2000, 2014), „Borodino 1812” (2003) oraz zeszytu „Orsza 1514” z serii Zwycięskie Bitwy Polaków (2015). Współautor "Polskich triumfów".