Zagraniczni widzowie znaleźli "365 dni" na Netfliksie. Ich komentarze nie zostawiają złudzeń
Po tym, jak film oparty na erotyzującej prozie dostępnej w dyskontach spożywczych i kioskach Ruchu przeszedł zwycięsko przez polskie kina, teraz święci triumfy wśród zagranicznych widzów Netfliksa. Ale pewnie nie o takie komentarze prasy i widzów chodziło autorce.
"365 dni" w reżyserii Barbary Białowąs i Tomasza Mandesa oparty jest na książce o tym samym tytule autorstwa Blanki Lipińskiej. Włoski mafioso (Michele Morrone) zakochuje się w pięknej polskiej bizneswoman (Anna-Maria Sieklucka). Postanawia zatem ją porwać, przetrzymywać na luksusowym jachcie i dać jej rok, by się w nim zakochała. Mnóstwo scen seksu i nieskomplikowana, chwilami żenująco kiczowata fabuła zapewniły produkcji sukces wśród małowymagających kinomanów.
Przez polskie media na początku roku przetoczyła się już dyskusja o tym, jak zły jest to film, a co gorsze - jak szkodliwy. Ukazanie relacji porywacz - porwana w tak kuszący sposób bez szerszego kontekstu i wytknięcia tego, ile w nim agresji, jest zwyczajnym romantyzowaniem przemocy.
Takie same opinie można przeczytać zarówno w amerykańskich i brytyjskich mediach oraz na Twitterze, gdzie widzowie filmu otwarcie piszą o swoim oburzeniu i obawach.
Redaktorka amerykańskiego wydania magazynu "Cosmopolitan", która na co dzień zajmuje się tematyką seksu, nie zostawia na filmie Lipińskiej (autorka książki współtworzyła scenariusz) suchej nitki.
"Dla filmu, który ma tylu młodych widzów, to niezwykle szkodliwe, by pokazywać sceny seksu BDSM bez wskazania odpowiednich środków ostrożności zapewniających atmosferę zgody i bezpieczeństwa w sypialni. Polecałabym Netfliksowi zamieszczenie adnotacji przy tym filmie, że jest instrukcją, czego nie robić w zdrowym związku" - napisała dziennikarka.
Tej opinii wtóruje "The Observer", który wytyka polskiemu obrazowi romantyzowanie syndromu sztokholmskiego, czyli groźnego zaburzenia polegającego na uzależnieniu się od agresora.
W dobie, gdy o przemocy seksualnej i przemocy wobec kobiet mówi się coraz więcej, walczy się z seksizmem i uprzedmiotowieniem kobiet i nieletnich w mediach, film "365 dni" jest całą serią kroków w tył. Dziennikarze nazywają obraz czymś dla "napalonych tiktokerów" celnie targetując ekranizację Lipińskiej w niedojrzałego i poszukującego łatwych wrażeń widza.
Użytkownicy Twittera porównują polski film do wcześniejszych "50 twarzy Graya". Z korzyścią dla tego drugiego:
(Ustalmy to: porwanie nie jest ANI w porządku, ANI romantyczne. Ode mnie wielkie NIE. I nawet nie umywa się do "50 twarzy Greya")
(Pamiętajcie, że jest ogromna różnica między fantazją a rzeczywistością. Jeśli jesteś facetem, nie inspiruj się tym. Żadna dziewczyna nie chce być porwana i zmuszana do zakochania się)
(Zdecydowanie to było napisane przez szesnastoletnią fankę Harry'ego Stylesa, ale bardzo mi się podoba)
Marność fabuły, scenariusza, dialogów, jednowymiarowość bohaterów i bardzo szkodliwy przekaz tej historii to rzeczy oczywiste. Jednak należy odnotować, że znalazło się duże grono fanów świadomych tego, jak mizerny jest to film, a jednak dobrze się przy nim bawiących.
(Film nie ma żadnego sensu, ale te sceny seksu są mocne!)
(Słaby scenariusz, ale te 2 godziny da się znieść tylko dzięki niemu)
Niektórzy zagraniczni widzowie zdążyli już się zorientować, że Lipińska napisała więcej tego typu "prozy", więc oczekują kolejnych ekranizacji. Czekamy na ruch najbardziej poczytnej pisarki w Polsce.