"Avengers: Wojna bez granic" stawia granicę między fanami a nowicjuszami. Na takie podsumowanie warto było czekać
Najgłośniejszy komiksowy film roku wszedł do kin i pozamiatał. Tak ogromnego, pod każdym względem, i emocjonującego widowiska dla wiernych fanów jeszcze nie było.
Jednym z pierwszych obrazów (nie licząc kilkunastu minut reklam i zwiastunów), jaki ukazuje się widzom "Avengers: Wojny bez granic", jest plansza z logo wytwórni stylizowanym na "MARVEL STUD10S". Zwrócenie uwagi na 10-lecie istnienia studia stworzonego do kręcenia filmów o komiksowych superbohaterach sprawiło, że zacząłem myśleć o długiej drodze, jaką przebyły ekranizacje historii obrazkowych. Kiedyś: produkcje na licencji, które przyciągały przede wszystkim miłośników oryginału. Dziś: fenomen popkulturowy wzbudzający zainteresowanie nie tylko fanów, ale przede wszystkim osób, które nigdy wcześniej nie sięgnęły po komiks. I po obejrzeniu takiego filmu wcale nie muszą.
W dziesiątą rocznicę Marvel Studios mają się ukazać aż trzy filmy tworzące tzw. Marvel Cinematic Universe. Dwa mamy już za sobą ("Czarna Pantera" i "Avengers: Wojna bez granic"), kolejny ("Ant-Man i Osa") ukaże się w lipcu. Nie ma jednak wątpliwości, że to właśnie najnowsza część "Avengers" jest najważniejszym jubileuszowym podsumowaniem działalności Marvel Studios. Godnym uhonorowaniem pracy tysięcy ludzi zaangażowanych w produkcję 19 filmów (5 kolejnych będzie na pewno), a przede wszystkim świetnym widowiskiem.
O zarysie fabuły, wzlotach i upadkach "Avengers: Wojna bez granic" pisał już w swojej recenzji Łukasz Knap, kwitując, że "w swoim gatunku Avengersi są filmem wyjątkowym". Po drodze krytykuje jednak, że "widza wrzuca się w zmutliplikowaną narrację, która rozmnaża postacie przez pączkowanie. Właściwie przestaje mieć znaczenie kto, z kim i dlaczego". Chwilę wcześniej zwraca uwagę na kluczowe zagadnienie: "Ktoś, kto nigdy nie oglądał superbohaterskich filmów Marvela, na tym filmie ma szansę dostać pomieszania zmysłów".
Zgadzam się w stu procentach, a zarazem jestem święcie przekonany, że to namnożenie bohaterów i atakowanie widza odwołaniami do poprzednich kilkunastu filmów (w mniejszym lub większym stopniu) stanowi największa wartość "Avengers: Wojny bez granic". Dość powiedzieć, że cała historia rozpoczyna się niczym bezpośredni sequel "Thor: Ragnarok", który święcił triumfy w kinach w listopadzie 2017 r. Dalej mamy oczywiste powiązanie ze świetnym "Spider-Manem: Homecoming", którego nota bene obejrzałem kilka godzin przed wieczornym seansem "Avengersów". Osoby mające świeżo w pamięci "Doktora Strange'a" czy drugich "Strażników Galaktyki" również podejdą do "Wojny bez granic" zupełnie inaczej niż ktoś, kto tych filmów nigdy nie widział, albo je ledwie pamięta.
Oczywiście nie mogło także zabraknąć powiązań z wielkim hitem "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów" i tegoroczną "Czarną Pantery" – ten drugi przebój użyczył "Avengersom" plenerów do rozegrania spektakularnej bitwy, która była zapowiadana w licznych zwiastunach.
Przed twórcami "Avengers: Wojny bez granic" postawiono bardzo trudne zadanie: musieli w jednym, trwającym prawie 2,5 godziny widowisku połączyć multum drobnych historii w spójną całość, a następnie wyprowadzić z niej finał godny 10-lecia Marvel Studios. Pomimo drobnych przestojów i momentami przesadnej gadaniny, cel został osiągnięty. W "Avengers: Wojnie bez granic" jest wszystko: dowcipy, po których widownia pęka ze śmiechu, spektakularne bitwy, nieoczekiwane zwroty akcji, retrospekcje rozbudowujące wybranych bohaterów, wspomniane nawiązania do poprzednich "epizodów" i genialne łączenie różnych światów, które prowadzi do niezapomnianych interakcji. Żeby tylko wspomnieć o spotkaniu Thora ze Strażnikami Galaktyki czy Iron Mana z Doktorem Strange'em. Nie zabrakło także Stana Lee w gościnnym występie, który tradycyjnie wzbudza entuzjazm widowni.
W Marvel Cinematic Universe nie brakuje filmów, które można z przyjemnością obejrzeć będąc zupełnie zielonym w temacie. Wszystkie origin stories, opowiadające o początkach danego bohatera (np. "Strażnicy Galaktyki", "Doktor Strange", "Ant-Man"), są tego najlepszym przykładem. "Avengers: Wojna bez granic" to jednak zupełnie inny rodzaj opowieści, która po prostu musi "przytłaczać" namnożeniem wątków i postaci. Nie napiszę, że to finał 10-letniej historii, bo "Wojna bez granic" nie została jeszcze zakończona (ciąg dalszy ma być gotowy za rok). Mamy tu jednak do czynienia z genialną produkcją dla osób żyjących superbohaterską "telenowelą", która przez ostatnią dekadę miała wzloty i upadki. Sam nie mogłem się długo przekonać do tego uniwersum, mimo że z komiksami Marvela jest mi po drodze od lat 90.
Po seansie "Avengers: Wojny bez granic" nie mam wątpliwości, że warto było nadrobić zaległości, a teraz pozostaje mi czekać na ciąg dalszy.