"Avengers: Wojna bez granic": wielkie nic. Widzieliśmy najdroższy film wszech czasów
Nowi "Avengersi” są w pełni tego słowa znaczeniu filmem totalnym: spektakularnym, widowiskowym, najdroższym, ale też rozwleczonym, chwilami nudnym i… przegadanym. Dziwna, zaskakująca i pełna skrajności produkcja, której fani filmów superbohaterskich będą bronić zębami i pazurami.
Czasy mamy takie, że jeden superbohater nie wystarczy, żeby uratować rozpadający się na kawałki świat. Dlatego w nowych " Avengers: Wojna bez granic " w walce z Thanosem (Josh Brolin)
siły łączą Iron Man (Robert Downey Jr.), Hulk (Mark Ruffalo)
, Kapitan Ameryka (Chris Evans)
, Thor (Chris Hemsworth)
, Czarna Wdowa (Scarlett Johansson), a nawet Człowiek Pająk (Tom Holland). Ktoś, kto nigdy nie oglądał superbohaterskich filmów Marvela, na tym filmie ma szansę dostać pomieszania zmysłów. Widza wrzuca się w zmutliplikowaną narrację, która rozmnaża postacie przez pączkowanie. Właściwie przestaje mieć znaczenie kto, z kim i dlaczego. Producenci filmu proszą o niezdradzanie szczegółów fabuły, ale w gruncie rzeczy, fabuła jest tu najmniej istotna. W każdym razie, mnie pozostawia obojętnym, może poza zaskakującym finałem, ale o tym cicho sza.
Ale trzeba jasno powiedzieć, że zapanowanie nad taką ilością bohaterów i wątków to zadanie karkołomne. Reżyserzy wywiązują się z niego raz lepiej, raz gorzej, przynajmniej z mojej perspektywy, czyli widza, który śledzi zmagania amerykańskich studiów filmowych z materią komiksu, ale jest raczej wstrzemięźliwy w ich ocenie. Postęp, jaki dokonał się w produkcji filmowej w ostatnich latach jest niebywały. Nowi "Avengersi" z całą pewnością pokazują szczyt możliwości technologicznych w kinie. Skala i rozmach produkcji, kosztującej między 300 a 400 mln dolarów, wbijają w fotel, ale zasadne jest pytanie, czy wysiłek dziesiątków (setek?) tysięcy ludzi w nią zaangażowanych, ma w ogóle jakiś sens.
Nie zadaję tego pytania z pozycji zmanierowanego krytyka filmowego, który naoglądał się Godarda i uważa, że kino skończyło się z Bergmanem. To pytanie z trzewi tej produkcji, którą z całą pewnością można określić najbardziej dekadenckim filmem superbohaterskim wszech czasów. Pełno w nim bogatych ozdobników, błyskotek, dekoracji, ale jeśli widzowi pozostaje po nim jakieś pytanie, to właśnie o to, czy jest się o co bić, czy istnieje raczej coś niż nic.
Brzmi tajemniczo? Taki jest też film, którego finał, co tu dużo mówić, wprawia w osłupienie. Ogólne wrażenie psują w nim jednak momenty przestoju, które zwykle sprowadzają się do czczej gadaniny. Bracia Russo nie mają najlepszego ucha do dialogów. Ale z całą pewnością wiedzą, jakich ludzi zatrudnić do spektakularnych scen akcji, co potwierdza rewelacyjna sekwencja bitwy w Wakandzie. Jeśli ktoś szuka w kinie najlepszych efektów specjalnych, rozmachu, akcji, tu znajdzie to wszystko z naddatkiem.
Ale czy to wystarczy? Fanów filmów superbohaterskich zachęcać nie muszę, bo oni na pewno mają już kupione bilety. Faktów nie da się zignorować, nowi "Avengersi” w swoim gatunku są filmem wyjątkowym. Ale widzowie, którzy nie znają uniwersum Marvela, mogą się czuć na seansie nieswojo. Jeśli ktoś chce wreszcie dowiedzieć się, o co chodzi z tymi panami i paniami w kostumach, to lepiej zrobi, jeśli przed seasnem nadrobi przynajmniej pierwszą część z serii.
Ocena 7/10
Łukasz Knap
Zobacz zwiastun filmu
Zobacz opis filmu: Avengers: Wojna bez granic