Dakota Johnson: Nie uciekam od "50 twarzy Greya". Z Jamiem łączy nas wspaniały związek
Sama nie wiem, jak to się stało. Rzeczywiście ostatnio jakoś dużo przemocy jest w moich filmach. Może dlatego, że bardzo pociągają mnie role tajemniczych kobiet, które nie są do końca tym, za kogo się podają - mówi Dakota Johnson.
Yola Czaderska-Hayek: Muszę przyznać, że wbrew tytułowi filmu "Źle się dzieje w El Royale" na ekranie dzieje się dużo dobrego. W czym również i Twoja zasługa. Jak to się stało, że wzięłaś udział w tej produkcji?
Dakota Johnson: Zauroczył mnie scenariusz. Z jednej strony to bardzo skomplikowana historia z mnóstwem wątków, a z drugiej cały czas narracja jest tak klarownie prowadzona, że nie sposób się w tym wszystkim pogubić. Pamiętam, że podczas czytania tekstu nieustannie myślałam: jak to jest inteligentnie napisane. Obawiałam się, że przy tylu postaciach będzie trzeba co chwila cofać się o kilka stron, żeby nie zapomnieć, kto jest kim, a tymczasem Drew [Goddard, reżyser i autor scenariusza – Y. Cz.-H.] pomyślał o wszystkim. Już po lekturze byłam pod wrażeniem nie tylko tekstu, ale i jego twórcy. Bardzo chciałam poznać tego człowieka, choćby tylko z ciekawości. Zafascynowało mnie, że dla niego "Źle się dzieje w El Royale" to nie kolejny film do nakręcenia, ale wyjątkowy projekt, w który zaangażował się całkowicie. Dał z siebie dosłownie wszystko. Może nie powinnam tego mówić, ale naprawdę nigdy jeszcze nie widziałam kogoś, kto z taką pasją podchodził do swojej pracy. Ostatniego dnia na planie miał dosłownie łzy w oczach. A przy okazji, jestem mu wdzięczna za to, że zmienił moje nastawienie do prób ze scenariuszem. Dotąd za nimi nie przepadałam, a okazało się, że Drew je uwielbia. Dla niego to podstawa przygotowań do filmu. Dzięki niemu przekonałam się, że te próby naprawdę mają sens i nawet je polubiłam. To prawdziwa przyjemność pracować z kimś, kto do tego stopnia uwielbia kręcić filmy.
Domyślam się, że jako dziewczyna z aktorskiej rodziny sporo czasu spędziłaś w takich hotelach, jak El Royale.
O tak! Właściwie całe dzieciństwo spędziłam w hotelach. Razem z bratem jeździliśmy z rodzicami z planu na plan. Gdy tylko pojawialiśmy się w nowym miejscu, od razu ruszaliśmy na zwiedzanie. Odkrywaliśmy wszystkie możliwe zakamarki, jakbyśmy wprowadzili się właśnie do nowego domu. W pewnym sensie hotel był naszym domem. Najmniej lubiliśmy nasze pokoje, bo kojarzyły się nam ze szkołą. Mieliśmy prywatnych nauczycieli, dlatego siedzenie w pokoju polegało głównie na uczeniu się albo odrabianiu lekcji. Zabawa zaczynała się na korytarzu, tuż za progiem. Uwielbialiśmy te wyprawy po hotelach, mam z nich miliony pięknych wspomnień.
Domyślam się, że teraz też spędzasz kawał życia w hotelach. Meldujesz się pod fałszywym nazwiskiem?
Owszem. Mam cztery wymyślone nazwiska i używam ich zamiennie. Dzięki temu nikt mnie nie wytropi. (śmiech)
Akcja "El Royale" toczy się pod koniec lat 60. Ciekawi mnie, czy oglądałaś jakieś filmy z tamtego okresu, żeby lepiej wczuć się w rolę. Dodam, że nie mam na myśli produkcji z Twoją babcią… [Tippi Hedren – Y. Cz.-H.]
Wzorowałam się na kilku aktorkach. Joan Crawford, Rita Hayworth, Grace Kelly to oczywiste typy. Ale zanim zaczęły się zdjęcia, oglądałam na okrągło "Klute" z Jane Fondą. Naprawdę wiele razy. I może Cię to zdziwi, ale obejrzałam sporo filmów ze Stevem McQueenem.
Chciałaś, żeby Twoja bohaterka była bardziej męska?
Nie, nie o to mi chodziło. Nie chciałam robić z mojej bohaterki faceta. Rzecz w tym, że Steve McQueen miał wyjątkowo rzadką umiejętność budowania roli przy użyciu minimum słów. Przekazywał informacje o swoim bohaterze przy pomocy gestów, spojrzeń, języka ciała. Chciałam, aby moja postać była kimś podobnym. Taką osobą, o której niby niewiele wiemy, ale jak na nią uważnie popatrzymy, to jednak wiemy całkiem sporo. U Steve’a McQueena fascynuje mnie coś jeszcze: choć wielokrotnie grywał facetów ze skłonnościami do przemocy, to na ekranie emanował przede wszystkim spokojem. Zauważ, jak często jego bohaterowie siedzą po prostu nieruchomo, a mimo to doskonale wiemy, że kryje się w nich olbrzymia dynamika. Bardzo chciałam, by moja postać w "El Royale" była podobna.
To musiało być dla Ciebie odświeżające doświadczenie, zagrać dziewczynę o takim temperamencie.
Rzeczywiście, kogoś takiego jeszcze nigdy dotąd nie grałam. To była prawdziwa przyjemność, móc wykrzesać siebie tyle gniewu, tyle wściekłości na cały świat. Moja bohaterka przeżyła wiele przykrych rzeczy, została wielokrotnie skrzywdzona i ma już dość. Teraz to ona decyduje, kogo krzywdzić. Miałam sporo zabawy w przebieralni, kompletując jej strój. Zewnętrzną oznaką buntu mojej bohaterki były niesamowicie obcisłe dżinsy. I to nie żart, były tak ciasne, że zakładałam je na leżąco, a musiały mi pomagać dwie osoby. Mieliśmy chyba osiem par tych spodni. Każda gdzieś tak po dwóch dniach rozciągała się trochę, więc gdy tylko w dżinsach czuć było trochę luzu, trzeba było je ściągać i brać następne, jeszcze ciaśniejsze. Było naprawdę hardkorowo.
Przed kamerą paliłaś prawdziwe papierosy?
Nie. To znaczy, jest taka możliwość, jeśli ktoś chce. Ja rzuciłam palenie jakiś czas temu, więc w pracy używam sztucznych papierosów. To mieszanka ziół, są różne rodzaje, z domieszką lawendy, wanilii… To nawet przyjemne i odprężające, ale na dłuższą metę można mieć ich dość.
Jedną z postaci w "El Royale" jest charyzmatyczny i niebezpieczny przywódca sekty. Czy zdarzyło Ci się kiedykolwiek spotkać podobnych ludzi?
Spotykałam w życiu różnych ludzi odnoszących się do innych, w tym do mnie, z pozycji władzy. Ale jakoś nigdy to nie sprawiło, że podążałam za nimi na ślepo. Widziałam wśród moich znajomych osoby, które podejmowały rozmaite złe decyzje, które się dla nich fatalnie kończyły. Mam na myśli naprawdę tragiczny finał. Czasem w grę wchodziły narkotyki, czasem różne inne historie. Może to mnie nauczyło, żeby pomyśleć, zanim coś się zrobi. W sekcie, przynajmniej w naszym filmie, jest tak, że ludzie, którzy dołączają do takich wspólnot, chcą znaleźć swoje miejsce, chcą poczuć, że są wyjątkowi i że komuś na nich zależy. Jeśli na ich drodze stanie charyzmatyczny lider, bez wahania rzucą wszystko i pójdą za nim. Ja czegoś takiego nigdy nie przeżyłam, choć paru charyzmatycznych ludzi udało mi się poznać. Mogłabym powiedzieć, że kimś w rodzaju mojego mistrza jest Luca [Guadagnino, reżyser filmu „Tamte dni, tamte noce”; aktorka wystąpiła w jego produkcjach "Nienasyceni" i "Suspiria" – Y. Cz.-H.]. Ale nawet przy nim nie tracę przytomności umysłu. Zawsze pamiętam, by mieć własne zdanie.
Prosisz czasem mamę o radę w sprawach zawodowych?
Nie, sama decyduję o tym, jak kierować swoją karierą. Nie staram się naśladować mamy ani jeśli chodzi o wybór ról, ani o sposób gry. Co do tego, chcę polegać wyłącznie na sobie. Mama jest natomiast dla mnie niezastąpionym oparciem i skarbnicą wiedzy, jeśli chodzi o emocjonalne koszty tego zawodu. Zarówno plusy i minusy. Kiedy dzieje się coś wspaniałego lub odwrotnie, gdy nic mi nie idzie zgodnie z planem, zawsze mogę do niej zadzwonić i poprosić o radę. Swoją drogą, wydawało mi się kiedyś, że jest między nami wielka przepaść. Mama zawsze wydawała mi się wzorem opanowania, kimś, kto w tym biznesie podchodził zawsze do wszystkiego na luzie i ze spokojem – nie to, co ja. A niedawno obejrzałam jej stary wywiad, w programie Johnny’ego Carsona z 1992 roku. I zobaczyłam, jaka jest potwornie spięta, jak podczas tej rozmowy zjadają ją nerwy. Zupełnie jakbym patrzyła na samą siebie. Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne.
Też się denerwujesz podczas występów w telewizji?
Nawet teraz się denerwuję! (śmiech)
Zauważyłam, że Twoje obecne filmy to coraz częściej mroczne, brutalne opowieści – jak nie sensacja, to horror. Czyżbyś chciała w ten sposób uciec od wizerunku z "50 twarzy Greya"?
Sama nie wiem, jak to się stało. Rzeczywiście ostatnio jakoś dużo przemocy jest w moich filmach. Może dlatego, że bardzo pociągają mnie role tajemniczych kobiet, które nie są do końca tym, za kogo się podają. Albo po jakimś traumatycznym doświadczeniu wychodzą z niego odmienione nie do poznania. Mam wrażenie, że ten motyw przewija się przez parę moich ostatnich filmów. Nie wiem, co będzie dalej. Chciałabym zagrać dla odmiany w jakiejś komedii, ale naprawdę nie mam pojęcia, co przyniesie los.
Tak z ciekawości: jesteś w kontakcie z Jamiem Dornanem?
Owszem, nawet całkiem niedawno się widzieliśmy. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy na planie "Greya". Podczas realizacji tej trylogii oboje przeżyliśmy coś wyjątkowego, co nas połączyło. Uwielbiam Jamiego, to wspaniały człowiek. I nie mogę się doczekać jego kolejnych filmów! Ostatnio nawet zapraszał mnie na premierę, ale w końcu nie poszłam, bo były akurat moje urodziny [4 października – Y. Cz.-H.]. A w urodziny nie chodzę na premiery. (śmiech) Więc niestety, nic z tego nie wyszło. Ale tak czy owak, mamy ze sobą bliski kontakt i choć może nie odzywamy się do siebie codziennie, to i tak łączy nas wspaniały związek.
Masz jeszcze w pamięci "Greya”, czy wolałabyś już o nim zapomnieć?
Dlaczego miałabym zapomnieć o filmie, który przyniósł mi tak wielką sławę? To był dla mnie nie tylko przełom w karierze, ale także wyjątkowe doświadczenie, jedyne w swoim rodzaju. Włożyliśmy w tę trylogię dużo serca, dużo własnych, nieraz bardzo intymnych emocji. Cieszę się, że mogłam w tym cyklu zagrać, jestem wręcz z tego dumna. Dlatego nie widzę potrzeby uciekania od "Greya", bo nie mam powodu, by się go wstydzić. To, że teraz występuję w filmach innego typu, wynika wyłącznie z tego, że akurat taki rodzaj kina mnie fascynuje. Przy wyborze ról nie kieruję się wyrachowaniem, ale emocjami. Decyduję się na udział w takich filmach, jakie mnie interesują. Nie chcę grać postaci, do których nic nie czuję, bo to będzie natychmiast widać na ekranie. Błyskawicznie da się rozpoznać, czy aktor gra, bo chce, czy gra dlatego, że musi. W tym drugim przypadku nikt by się z tym dobrze nie czuł: ani ja, ani widzowie. Dla mnie ta praca musi być jednocześnie przyjemnością. Jeśli nie ma zabawy, to ja w tym udziału nie biorę.