"Spider-Man: Bez drogi do domu". Wielki hit Marvela. Widzowie będą wstrząśnięci
Nowy film ze Spider-Manem to bez wątpienia największa i najbardziej oczekiwana premiera końcówki tego roku. Fani spragnieni solidnej, popcornowej rozrywki nie będą zawiedzeni – produkcja Marvela dostarcza emocji i zaskoczeń, choć jest też nierówna.
Poprzedni film z przygodami sympatycznego superbohatera, "Spider-Man: Daleko od domu" kończył się wyjątkowo złośliwym cliffhangerem. Złośliwym, bo rozbudzał apetyt na więcej. Mysterio nie tylko fałszywie oskarżył Spider-Mana, ale przy okazji zdradził jego tożsamość. Taki zwrot akcji obiecywał, że w kolejnej części będzie się działo dużo. Po seansie mogę stwierdzić, że te oczekiwania raczej zostały spełnione – na "Spider-Man: Bez drogi do domu" dość ciężko się nudzić.
Już samo otwarcie filmu, gdy zszokowany Spider-Man wraz z MJ uciekają przed mieszkańcami miasta w rytmie znakomitego utworu Talking Heads "I Zimbra", wzbudza ekscytację. Jest w tych scenach niewymuszona lekkość i rześkość, której brakowało w przesadnie melodramatycznym "Eternals" czy potwornie nijakiej "Czarnej wdowie", czyli dwóch nieudanych dziełach Marvela z tego roku.
Zobacz: zwiastun "Spider-Man. Bez drogi do domu"
Tu nawet problemy, jakie spotykają Petera Parkera i najbliższe mu osoby, są pokazane (przynajmniej początkowo) z humorem i dystansem, co jest przyjemnie odświeżającym doświadczeniem.
Intryga wyłania się w momencie, gdy Parker stwierdza, że ma dość swojego nowego statusu, który przy okazji wywiera zły wpływ na życie jego dziewczyny i przyjaciela. Niestety jego działanie sprowadza na wszystkich jeszcze większe kłopoty po tym, jak prosi Doctora Strange’a, by ten rzucił pewne zaklęcie. Nagle przychodzi mu walczyć ze złoczyńcami z alternatywnych rzeczywistości.
Zamysł Marvel jest niegłupi, bo pozwolił studiu wprowadzić koncept multiwersum do swojej filmowej franczyzy. Co więcej, dał też pełne pole do popisu w kwestii zaspokajania potrzeb fanów, bo pełno tu nawiązań m.in. do poprzednich filmów o Spider-Manie z innymi aktorami w roli głównej, co zresztą można było zobaczyć już w zwiastunie (pojawiają się m.in. Green Goblin czy Electro).
Tym samym widzowie, którzy dobrze znają te produkcje, będą zachwyceni wyłapywaniem wszystkich smaczków. Rzecz jasna nie mogę pisać o nich wprost, bo mogłoby to popsuć wam zabawę.
A zabawa jest często przyzwoita. Walka Spider-Mana z Doc Ockiem to imponująco zainscenizowana rozróba na moście. Wrażenie robi także pościg w magicznej przestrzeni na wzór prac słynnego grafika Eschera. Jak na dłoni widać, że Jon Watts nabrał niezłej wprawy w tego typu scenach.
Wszystko generalnie mknie sobie beztrosko do przodu gdzieś tak do połowy filmu. Wtedy tonacja staje się trochę poważniejsza. Momentami robi się z tego nawet dramat, bo bohater na własnej skórze poznaje słynną maksymę "z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność". Niektórzy widzowie mogą być nawet wstrząśnięci tym, co zobaczą.
Choć muszę pochwalić twórców za taką woltę, to niestety widać też, że nie do końca wszystko sobie dobrze przemyśleli. Z tego powodu dalsza część filmu jest mocno nierówna – zabawne dialogi i sytuacje przeplatają się ze scenami, które trochę za bardzo wymuszają na nas emocjonalne reakcje. Kontrast między nastrojami jest za duży. Widać to szczególnie w finale, na przemian efektownym i łzawym.
Na szczęście wciąż dobrze patrzy się na Toma Hollanda, który z dużym urokiem oddaje swoją postać i właściwie trzyma cały film w ryzach. Cieszy też fakt, że Willem Dafoe nie stracił nic ze swojej demoniczności w roli Green Goblina. Reszta obsady, z Zendayą na czele, wykonuje swoje zadania jak należy.
Nie ma co się oszukiwać. W "Spider-Man: Bez drogi do domu" nikt nie wymyślił koła na nowo. Otrzymaliśmy kolejną dobrze skrojoną, popcornową rozrywkę od Marvela. W paru miejscach twórcy próbowali odejść od radosnego klimatu dwóch poprzednich części, ale nie na tyle radykalnie, by można było mówić o czymś odstającym od formuły. Pomijając jednak różne błędy, studio przynajmniej wróciło na odpowiedni kurs po ostatniej porażce.