Eddie Murphy wróci do dawnej formy? Dostał kolejną szansę
Zdaje się, że czasy komediowej świetności Eddiego Murphy’ego, gdy aktor rozdawał karty w Hollywood, minęły bezpowrotnie. Ale wielu widzów wciąż liczy na to, że słynny komik znajdzie jeszcze sposób na siebie.
Jeśli dopiero wchodzicie w świat kina i nie wiecie, kim jest Eddie Murphy, nie można mieć wam tego za złe. W trakcie ostatniego dziesięciolecia aktor zagrał w ledwie czterech filmach, z czego najgłośniej było o wyjątkowo schematycznej komedii kryminalnej "Tower Heist", która w polskich kinach odstraszała na dodatek niezwykle kreatywnym podtytułem "Zemsta cieciów".
Tymczasem być może największe aktorskie dokonanie Murphy’ego, dramat biograficzny "Nazywam się Dolemite", obejrzeli głównie krytycy i zagorzali fani byłego gwiazdora. Murphy’ego ominęła w zasadzie rewolucja streamingowa, nastanie epoki kina superbohaterskiego i rosnąca dominacja seriali premium. Jeśli jednak nie wiecie, kim kiedyś był Eddie Murphy, macie naprawdę sporo do nadrobienia, oto bowiem aktor, który w pewnym momencie – w drugiej połowie lat 80. i przez większość lat 90. – był jedną z największych i najbardziej lubianych gwiazd filmowych świata.
Nie tylko Elliot Page. Osoby transpłciowe w show-biznesie
Cóż się stało, zapytacie. Czy okazał się amoralnym skandalistą wydającym zarobione miliony na wódkę i narkotyki? Czy miał problemy z policją, na skutek których jego wizerunek podupadł do tego stopnia, że utracił zaufanie widzów? A może gościowi odbiło, może jego ego nabrzmiało tak bardzo od sukcesów, że zraził do siebie ludzi? W każdym z powyższych stwierdzeń jest odrobina prawdy, gdyż bywało, że przez sporych rozmiarów ego Murphy’ego kulał jego publiczny wizerunek. Niefortunne zdarzenie z udziałem aktora i prostytutki-transwestyty odmieniło jego karierę.
Jednak głównym winowajcą zapaści popularności Murphy’ego był… sam Murphy. Wystarczyło kilka marnych decyzji obsadowych i udział w szeregu słabych projektów, żeby gwiazda aktora zaczęła blednąć. Dziś, dobiegając sześćdziesiątki, Eddie Murphy szykuje się po raz kolejny do wielkiego powrotu na filmowe salony za sprawą filmu "Coming 2 America", będącego kontynuacją kultowego "Księcia w Nowym Jorku". Warto zatem przypomnieć sobie, za co świat go pokochał.
Książę w Mieście Aniołów
Cofnijmy się do roku 1981, gdy niespełna dwudziestoletni Murphy zaczynał podbijać świat. Nie pochodził z uznanej rodziny o komediowych tradycjach, nie miał też agenta, co w amerykańskiej branży rozrywkowej jest kardynalnym grzechem, ale z łatwością zdobył angaż do popularnego satyrycznego programu telewizyjnego "Saturday Night Live". Kilka tygodni po emisji pierwszego odcinka z jego udziałem, Murphy był już główną gwiazdą SNL-a, a w kolejnych latach uratował program od zapaści. Stał się też szybko zbyt popularny, by kisić się w Nowym Jorku i dzielić sławę z resztą obsady, zatem gdy tylko Hollywood wyszło z ofertą, od razu rzucił się w wir nowych wyzwań.
Zadebiutował już w 1982 roku sensacyjnymi "48 godzinami", w których rzucał dowcipami i ciętymi ripostami z prędkością karabinu maszynowego. Musiał jednak dzielić miejsce na plakatach z Nickiem Nolte'em. Podobnie było w przypadku "Nieoczekiwanej zmiany miejsc", gdzie partnerował Danowi Aykroydowi. Aż wreszcie przyszedł "Gliniarz z Beverly Hills" i rola cudownie niesubordynowanego Axela Foleya.
Wszyscy, którzy mieli wątpliwości po pierwszych filmach Murphy’ego, po "Gliniarzu…" nie znajdywali już żadnych argumentów, by nie ogłosić go gwiazdą. Żywiołowy, nieznoszący ograniczeń ze strony szefostwa Foley skradł serca widzów, a sam film zarobił ponad 300 mln dol. przy budżecie w wysokości 13 mln dol. Co więcej, stał się najbardziej dochodowym filmem z kategorią "R" (czyli coś jak polskie "od lat 15") w historii.
Nikogo nie interesował fakt, że oryginalnie Foley miał być postacią białą, a role w "48 godzinach" i "Nieoczekiwanej zmianie miejsc" zostały napisane nie dla Murphy’ego, lecz dla jego mentora, Richarda Pryora. Liczyło się, że świat kina komercyjnego zyskał nowego idola.
Eddie Murphy wciąż grywał w SNL-u, chyba trochę z lęku, że Hollywood odrzuci tak ostrego i wygadanego aktora jak on. Miał wciąż w pamięci rok spędzony z bratem w domu zastępczym, gdy wychowująca ich samotnie mama zachorowała. Wiedział, że w życiu łatwo stracić coś, na co się pracowało długimi latami. Ale po pierwszych sukcesach kinowych rzucił SNL, by skoncentrować się wyłącznie na karierze filmowej.
Bluźnierczy gliniarz łagodnieje
Jednak pod koniec lat 80. Murphy był już jedną z najjaśniej świecących gwiazd Fabryki Snów, a wśród jego największych przebojów znalazł się "Książę w Nowym Jorku", którego polscy widzowie pokochali za sprawą licznych powtórek na Polsacie. Równolegle z karierą aktorską Murphy rozwijał się jako showman, ponieważ w głębi serca był zawsze komediowym anarchistą, a występy filmowe były ograniczone poprawnością polityczną, żeby przyciągnąć jak najwięcej widzów do kin.
Nic zatem dziwnego, że to właśnie stand-upy obfitujące w wulgaryzmy i naśmiewanie się ze wszystkich i wszystkiego (komik budował skecze za pomocą szyderstw z czarnoskórych, białych protestantów, osób z nadwagą i homoseksualistów) pokazywały Eddiego Murphy’ego w postaci czystej, bez jakichkolwiek filtrów. Dwa z nich, "Delirious" i "Raw", są do dziś uznawane za jedne z najlepszych stand-upów, które wywołują tyleż zachwytów, co kontrowersji. To był Murphy, którego wielu widzów podziwiało i chciało oglądać, pozostawiając filmową wersję komika tym, którzy nie byli w stanie wytrzymać jego bluźnierstw.
Między innymi dlatego wiele osób było w szoku, gdy w drugiej połowie lat 90., po szeregu złych decyzji aktorskich i porażek finansowych (aktor wyrzekł się po latach "Gliniarza z Beverly Hills III"), Eddie Murphy złagodniał i zaczął z dużą częstotliwością grywać w kinie familijnym. Seria "Shreków", w których użyczył głosu uroczo gadatliwemu osiołkowi, przyniosła mu grono nowych fanów, a pierwszy "Dr Dolittle" był sukcesem kasowym. Ale nowe wcielenie Murphy’ego nie przekonywało. Czuć było bowiem w nim kalkulację i zmęczenie materiału, niekoniecznie pasję czy chęć podejmowania wyzwań.
Tak się jednak składa, że tak drastyczna zmiana kierunku kariery została aktorowi niejako narzucona. Słabsze role w gorzej ocenianych filmach Murphy potrafił tylko raz na jakiś czas łagodzić jakimś niepoprawnym przebojem w rodzaju "Grubego i chudszego" (gdzie wcielił się w siedem postaci, przynosząc charakteryzatorom Oscara), więc zaczął obawiać się odważniejszych projektów. Gdy "przyłapano" go w aucie z prostytutką-transwestytą, rozpoczęła się medialna burza, a dziennikarze i widzowie dociekali, czy Murphy czasem nie jest kryptogejem. Aktor zareagował więc zmianą wizerunku.
Oscar z oślą łatką
Pierwsza dekada XXI wieku okazała się dla aktora pasmem efektownych porażek, z czego najbardziej dotkliwą była zrealizowana za 100 mln dol. komedia science fiction "Pluto Nash", która zakończyła obieg kinowy z wynikiem… 7,1 mln dol., stając się jedną z największych klap finansowych w historii kina. Murphy, który był niedawno box-office’owym pewniakiem, stawał się za sprawą nieprzemyślanych decyzji gościem, którego nikt nie chce oglądać.
Aktor zrobił sobie więc chwilową przerwę i wrócił w 2006 roku w imponującym stylu dramatem muzycznym "Dreamgirls", w którym udowodnił talent wykraczający poza śmieszkowanie. Za rolę ex-gwiazdora, który nie radzi sobie ze świadomością odchodzącej sławy, Murphy dostał Złoty Glob, a w opinii wielu powinien był też otrzymać Oscara. Tak się jednak nie stało m.in. dlatego, że równocześnie z kampanią oscarową do kin trafił "Norbit", bardziej obrzydliwa niż śmieszna produkcja z udziałem aktora żerująca na niskich lotów humorze. Murphy zgarnął za nią aż trzy Złote Maliny, choć film był sukcesem kasowym. Mówi się jednak głośno, że przez "Norbita" stracił Oscara. Medialnemu powrotowi nie pomógł fakt, że gdy w trakcie gali wyczytano nazwisko zwycięskiego Arkina, zniesmaczony Murphy wstał i opuścił budynek.
W kolejnych latach o Murphym mówiło się tylko w kontekście nowych "Shreków". Miał powrócić do komediowej świetności z reżyserem Brettem Ratnerem i "Zemstą cieciów", jednak wyszło na to, że film zarobił swoje, ale szybko wypadł z pamięci widzów. Murphy upatrywał także szansy w prowadzeniu Oscarów – gdy Ratner został mianowany producentem ceremonii w 2012 roku, zatrudnił ulubionego komika. Obaj zrezygnowali, gdy wokół Ratnera rozpętała się medialna burza dotycząca jego antygejowskich komentarzy. I tak Murphy zrobił sobie kolejną przerwę, planując kolejny wielki powrót za sprawą przygotowywanej czwartej części "Gliniarza z Beverly Hills".
Projekt do dziś nie powstał, choć prace nad nim wciąż trwają, a ex-gwiazdor ponownie trafił do świadomości widzów i krytyków rolą, której nikt się po nim nie spodziewał. W "Nazywam się Dolemite" stworzył rolę wypełnioną humorem i wyjątkowo - jak na Murphy’ego - seksualną energią. Murphy zagrał być może najlepszą rolę w karierze.
Trojaczki: książę, gliniarz i osiołek
Wniosek, jak się zdaje, jest oczywisty: słynny komik potrzebuje więcej ambitniejszych, odważniejszych ról skrojonych pod jego nieodkryte szerzej zdolności. Sęk w tym, że Murphy najwyraźniej sam w siebie nie wierzy, albo nie chce uznać, że lepszą dla jego kariery ścieżką jest ta związana z kinem niezależnym. Dlatego kolejnymi trzema projektami próbującego powrócić na szczyt gwiazdora są nakręcona po ponad 30 latach kontynuacja "Księcia w Nowym Jorku", rozwijana przez Netfliksa czwarta część "Gliniarza z Beverly Hills", a także występ w filmie "Triplets", specyficznej kontynuacji nakręconych w 1988 roku "Bliźniaków" (to nie jest żart, w filmie okażę się, że Arnold Schwarzenegger i Danny DeVito byli od początku trojaczkami, a Murphy ma zagrać właśnie "zaginionego" brata).
"Coming 2 America" - zwiastun
Branża i widzowie zdają się niestety utwierdzać aktora w przekonaniu, że - parafrazując klasyka - najlepsze są te filmy, które już znamy. W zeszłym roku Murphy zdobył pierwszą w karierze nagrodę Emmy za to, że po ponad 30 latach przerwy powrócił do telewizji jako gospodarz odcinka SNL-a.
Znając życie, na horyzoncie majaczy zapewne nie tylko "Shrek 5", ale także "Gruby i chudszy 3", kolejny "Dr Dolittle" i "Jeszcze następne 48 godzin". Z kolei fenomenalnie zapowiadający się projekt o życiu i twórczości Richarda Pryora, w którym Murphy próbuje zagrać od dekady, najwyraźniej nigdy nie dojdzie do skutku.
Najjaśniejsze gwiazdy często w tej branży upadają, a casus Murphy’ego nie jest niczym nowym, szkoda byłoby jednak zapamiętać fenomenalnego niegdyś komika wyłącznie za odgrzewane kotlety. Czas pokaże, czy uda mu się znaleźć dobrą receptę na siebie – i czy ten nowy-stary Eddie Murphy spodoba się współczesnym widzom.