Emily Watson: "Nie dostaje się już tylu propozycji ról w filmach, co wcześniej"
- Kiedy osiągnęłam wiek, w którym nie dostaje się już tylu propozycji ról w filmach, co wcześniej, a do tego kino zaczęło przeżywać coś na kształt uwiądu, w telewizji akurat doszło do rewolucji jakościowej. Nagle producenci uświadomili sobie, że kobiety po czterdziestce istnieją i oglądają seriale - mówi w rozmowie z WP aktorka Emily Watson, wspominając najważniejsze role w swojej karierze.
Yola Czaderska-Hayek, Wirtualna Polska: Jestem pod ogromnym wrażeniem twojego filmu "Stworzenia boże", który miał premierę w tym roku. Po jego obejrzeniu doszłam do wniosku, że dzisiejsze kino cierpi na brak podobnych produkcji. Takich filmów po prostu już się nie robi, a wielka szkoda.
Emily Watson: To prawda, szczególnie że "Stworzenia boże" wydają się produkcją jakby z innej epoki. Po pierwsze, film został w całości nakręcony na taśmie, co dziś należy już do rzadkości. A po drugie, mam wrażenie, że współczesne kino zdominowały proste, łatwo przyswajalne opowieści.
Chodzi o to, by widz był w stanie zrozumieć, co się dzieje na ekranie, nawet jeśli ogląda film, robiąc akurat kanapki albo prasując. Wszystko musi być podane wprost, najlepiej na srebrnej tacy. "Stworzenia boże" takie nie są.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Premiery kinowe 2023. Na te filmy czekamy!
Anna i Saela [Anna Rose Holmer i Saela Davis, reżyserki filmu - red.] dokonały wspaniałej rzeczy. Stworzyły film, który przy drugim oglądaniu robi jeszcze większe wrażenie niż przy pierwszym. W tej historii jest całe mnóstwo miniaturowych bomb, które widz musi samodzielnie rozbroić przy oglądaniu.
"Stworzenia boże" sprawiają wrażenie produkcji przemyślanej od pierwszej do ostatniej sceny. Jak wyglądała praca na planie?
To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Tak jak mówisz, przed rozpoczęciem zdjęć wszystko było dopięte na ostatni guzik. Każdy element tej opowieści został gruntownie przemyślany i to od wielu stron. Jeśli ktoś miał jakieś pytania, czy wątpliwości, to miał gwarancję, że Anna i Saela dadzą mu odpowiedź. Nikt nie miał poczucia, że jest zdany tylko na siebie.
Każdy wiedział, że w razie problemu dostanie od nich radę czy wskazówkę, dzięki której będzie mógł znaleźć rozwiązanie. Zapewniły nam coś w rodzaju emocjonalnej siatki ochronnej. Na planie sprawowały absolutną władzę, ale nie demonstrowały tego. Wprost przeciwnie, zachowywały się bardzo skromnie, bardzo elegancko. Nie marnowały słów, zawsze zwracały się do nas w konkretnych sprawach. Nie przypomnę sobie, jak to dosłownie brzmiało, ale na przykład, gdy rzecz dotyczyła dekoracji, odzywały się w stylu: "Czy mogłabym cię poprosić o postawienie tego krzesła po przeciwnej stronie stołu?".
Byłabyś w stanie odmówić?
To nie było pytanie do mnie, tylko do ekipy.
Słucham?
One w ten sposób zwracały się do ekipy technicznej! Wyobraź sobie bandę twardych, upartych Irlandczyków, którzy chodzili wokół tych dwóch kobiet na paluszkach. Anna i Saela umiały sprawić, że wszyscy dosłownie jedli im z rąk. Szacunek, jakim się cieszyły, był wprost niewiarygodny. Ale to wynikało właśnie z ich stylu dowodzenia. Nigdy wcześniej z czymś podobnym się nie zetknęłam, a teraz wydaje mi się, że potrzebujemy więcej takiego zarządzania w tej branży.
Bohaterka, którą grasz w "Stworzeniach bożych", pracuje w przetwórni rybnej. Miałaś już kiedyś doświadczenie w oprawianiu ryb?
Nie, musiałam się tego nauczyć. Ale teraz umiem już oprawić łososia i wyfiletować makrelę, gdyby kogoś to ciekawiło.
Media, zakupy, reklama – Twoja opinia jest dla nas ważna. Wypełnij ankietę i wypowiedz się już dziś
Wśród tegorocznych produkcji można Cię jeszcze usłyszeć w serialu rysunkowym HBO "Fired on Mars". To nie jest twoja pierwsza przygoda z animacją. Lubisz nagrywać dialogi w studiu?
Kiedy jesteś matką dwójki nastoletnich dzieci i masz do wyboru: albo jechać na plan do Rumunii na dwa miesiące, albo wpaść na parę dni do studia nagrań w Londynie, to raczej wybierzesz Londyn. Przy czym, żeby było jasne, Rumunię podałam wyłącznie jako przykład. Miałam okazję pracować w tym kraju i bardzo dobrze to wspominam.
Możesz w takim razie zdradzić, jak wygląda taka praca od kuchni?
W nagrywaniu dialogów do filmu animowanego najdziwniejsze jest to, że pracuje się samemu. Podam jako przykład "Gnijącą pannę młodą": wszystkie moje dialogi z Johnnym Deppem nagrywałam bez Johnny’ego Deppa. W studiu towarzyszył mi jedynie realizator dźwięku. Z Timem Burtonem spotkałam się tylko raz, przelotnie.
Nawet nie mam pojęcia, czy podczas nagrywania dialogów był na miejscu, czy może gdzieś w Los Angeles. Dla aktora film rysunkowy to przedziwne doświadczenie. Człowiek działa w próżni, pozbawiony jest zupełnie kontaktu z innymi członkami obsady. Niezbyt mi to odpowiada, źle się czuję w takim modelu pracy.
W ostatnich latach równie często, co w kinie, można cię też zobaczyć na małym ekranie. Skąd taka zmiana?
To akurat kwestia szczęścia. Kiedy osiągnęłam wiek, w którym nie dostaje się już tylu propozycji ról w filmach, co wcześniej, a do tego kino zaczęło przeżywać coś na kształt uwiądu, w telewizji akurat doszło do rewolucji jakościowej. Nagle producenci uświadomili sobie, że kobiety po czterdziestce, istnieją i oglądają seriale. A do tego lubią seks i tego typu rzeczy. Cieszę się, że ten renesans telewizji nastąpił właśnie wtedy. Skorzystałam na tym bardzo, no i mogłam wystąpić w paru interesujących produkcjach.
Spośród nich na pierwszy plan wybija się chyba "Czarnobyl". Ten serial zrobił karierę na całym świecie.
Musiałam się gruntownie dokształcić do roli w tym serialu. Grałam przecież fizyka jądrowego. Kiedyś wystąpiłam w serialu o Einsteinie [chodzi o serial "Geniusz" - red.] i próbowałam zrozumieć, o co chodzi w teorii względności. Cała ta wiedza utrzymała mi się w głowie przez jakieś dwadzieścia sekund.
"Czarnobyl" również wymagał podszkolenia się, ale pamiętam przede wszystkim to, że kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki scenariusz, miałam wrażenie, że to świetnie napisany thriller. Ten tekst się po prostu znakomicie czytało, nie mogłam się oderwać. Craig Mazin [producent i scenarzysta "Czarnobyla" - red.] ma genialny umysł.
Wspomniałaś o tym, że w pewnym momencie propozycje filmowe wyhamowały. A jak to było na początku? Co sprawiło, że postanowiłaś zostać aktorką?
Najpierw myślałam, że zostanę pisarką, ale to się nie spełniło. W szkolnych czasach grywałam jakieś rólki w teatrze, na studiach również. I nie bardzo wiedziałam, czym oprócz tego miałabym się jeszcze zajmować. Chciałam dalej występować, chciałam się bawić.
Wszyscy moi znajomi wchodzili w dorosłe życie, a ja nie miałam na to ochoty, więc pomyślałam: "No dobra, zostanę aktorką". Kilka lat przepracowałam w Royal Shakespeare Company, głównie w rolach typu "druga dziewczyna z lewej". Ale dużo się przy tej okazji nauczyłam o tym zawodzie.
A potem przyszedł debiut filmowy w "Przełamując fale".
Tak naprawdę główną postać miała zagrać Helena Bonham Carter, ale wycofała się w ostatniej chwili. Trudno się dziwić, to naprawdę wymagająca rola, trzeba było całkowicie odsłonić się przed kamerą. Kiedy propozycja trafiła do mnie, miałam zbyt małe doświadczenie, by wiedzieć, co chcę, a czego nie chcę zagrać. Wiedziałam tylko tyle, że taka okazja może się już nie powtórzyć.
Dopiero na planie tego filmu nauczyłam się grać. Może dlatego, że u Larsa [von Triera - red.] nigdy nie ma zbyt wiele technicznego sprzętu. Jest głównie kamera, która nieustannie pracuje. W pewnym momencie zapomina się o niej, zupełnie jakby była częścią dekoracji. Aktor podczas pracy nie myśli o niej, nie myśli o tym, jak wypadnie na ekranie. Po prostu wchodzi w rolę i kręci jedno ujęcie po drugim. Bardzo mi odpowiadało to poczucie odprężenia, oswojenia się z kamerą. Tak się właśnie powinno kręcić filmy.
Zgodzisz się, że "Przełamując fale" odmieniło twoje życie?
Tak naprawdę doświadczeniem, które odmieniło moje życie, była premiera filmu w Cannes. To było w 1996 roku – o rety, zdałam sobie sprawę, że większość dziennikarzy, którzy dzisiaj przychodzą do mnie na wywiady, była wtedy dziećmi, a niektórych nawet nie było na świecie! W 1996 roku nie miałam w ogóle styczności ze światem filmowym, nie mówiąc już o festiwalu w Cannes.
Byłam na zasiłku dla bezrobotnych i nigdy wcześniej nie udzielałam wywiadów. Producenci zabrali mnie do sklepu Diora w Paryżu, żeby kupić mi tę fantastyczną suknię. Pojawiłam się w Cannes i tuż przed premierą usłyszałam: "Reżysera nie będzie. Lars von Trier nie przyjechał". Ruszyłam więc po schodach w towarzystwie Stellana Skarsgårda i Katrin Cartlidge, której niestety nie ma już wśród nas. I kiedy w sali kinowej zgasły światła, Stellan nachylił się do mnie i szepnął: "Emily, od tej chwili twoje życie na zawsze się zmieni". I miał rację!
Miałaś okazję współpracować z wieloma wyjątkowymi reżyserami. Który z nich najsilniej zapisał ci się w pamięci?
Robert Altman. Najpierw poznałam go jako człowieka, a dopiero potem jako filmowca. Jako człowiek absolutnie mnie zauroczył. Był cudownym, ciekawym świata czterolatkiem, który miał 75 lat. Płynął zawsze pod prąd, w swoim stylu. Swoją wytwórnię nazwał Sandcastle – zamek z piasku – ponieważ według niego kręcenie filmu przypominało budowanie zamku na plaży. Kiedy wszystko już jest gotowe, człowiek siada obok z piwem w ręku i patrzy, jak całą budowlę kawałek po kawałku zabierają fale.
Miał niesamowity talent do skupiania wokół siebie wspaniałych ludzi. Pod koniec życia zaprzyjaźnił się serdecznie z Paulem Thomasem Andersonem. Kiedy kręcił swój ostatni film, umówili się, że Paul przejmie stery, gdyby Robert padł na posterunku. Był po przeszczepie serca, więc należało się poważnie liczyć z taką możliwością. Któregoś poniedziałku przyszedł na plan w złym stanie, jakby rzeczywiście miał lada moment zejść. Okazało się jednak, że był po upojnym weekendzie, w czasie którego potwornie upalił się trawą.
Współpracę z Paulem Thomasem Andersonem też chyba dobrze wspominasz?
Tak, to również jeden z tych reżyserów, którzy od zawsze podążali własną drogą. Pamiętam, że kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, by porozmawiać o "Lewym sercowym", on chciał nakręcić komedię romantyczną, która trwałaby półtorej godziny, a ja marzyłam o roli, w której nie musiałabym ani płakać, ani umierać (śmiech) I tak się potem złożyło, że Adam [Sandler, który partnerował aktorce w filmie - red.] oglądał "Przełamując fale" u siebie w domu w Beverly Hills, a ja z kolei w Londynie oglądałam jego komedie.
Czy zdarza ci się, że młode, początkujące aktorki pytają cię o radę?
Owszem, z reguły odpowiadam, że pierwsza rzecz, o którą muszą zadbać, to wyrobić sobie grubą skórę, a jednocześnie nie zatracić wrodzonej wrażliwości. To niełatwa sztuka, zwłaszcza że tu nie ma działu HR, który pomoże w przypadku wypalenia zawodowego. W wielu sprawach trzeba radzić sobie samemu.
Dobrze też jest znaleźć sobie nauczycieli godnych zaufania, których w razie potrzeby można poprosić o wskazówki. A tak poza wszystkim wychodzę z założenia, że aktorstwo jest jak codzienne mycie: jeżeli robisz to dobrze i regularnie, to nie ma potrzeby, żeby się tym dodatkowo chwalić.
Media, zakupy, reklama – Twoja opinia jest dla nas ważna. Wypełnij ankietę i wypowiedz się już dziś
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o horrorach, które bawią, strasząc, wspominamy ekranizacje lektur, które chcielibyśmy zapomnieć, a także spoglądamy na Netfliksowego "Beckhama", bo jak tu na niego nie patrzeć? Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.