"Feniks": Dreszczowiec podany na zimno [RECENZJA]
Przy rzucie okiem na tytuł filmu, jako pierwsze, zresztą nader oczywiste skojarzenie uparcie narzuca się wyświechtana metafora, której objaśniać nie trzeba. I można domniemywać, że Christian Petzold ochrzcił swój film tak, a nie inaczej, z czystej przekory, udowadniając, iż trop ten, choć trafny, ma znacznie szersze spektrum znaczeniowe. Bo odradza się i główna bohaterka, oszpecona żydowska śpiewaczka Nelly, i powojenny Berlin, który budzi się jakby z koszmarnego snu. Feniks to także klub, kabaret w zachodniej części miasta; zdaje się, że tylko jego rażące światła rozganiają mrok niemieckich ulic.
Tych kilka nielicznych scen, kiedy kobieta snuje się po berlińskim bruku, ma posmak upiornej fantasmagorii. Zresztą cały film zbudowany jest na intencjonalnej fabularnej umowności, tyle że Petzold z sensacyjności czyni zwyczajność – o ile można w tych okolicznościach o zwyczajności mówić – przekuwając niewiarygodną fabułę jak z rasowego dreszczowca w podany na chłodno spektakl, doprawiony autentycznym emocjonalnym dramatyzmem wynikającym ze sprawnej inscenizacji całej intrygi.
26.06.2015 12:41
Można „Feniksa” interpretować na poziomie głębszej przenośni, analizując ową krzyżówkę losu Nelly i samego Berlina, dowodząc, że to film tyleż o niej, co o samym mieście mozolnie wznoszonym na gruzach idei i skruszałych cegieł, podnoszącego się, tak jak i jego obywatele, z klęczek. Ale wolno też odczytywać film Petzolda na poziomie czysto hitchcockowskim, jako thriller o sobowtórze i kradzieży tożsamości, choć owym doppelgängerem jest tutaj dokładnie ta sama osoba, którą ma udawać. Na papierze/monitorze taki zarys intrygi może zdawać się bardziej pokomplikowany, niż jest w istocie. Rzeczona Nelly – znakomita Nina Hoss – opuszcza obóz koncentracyjny z paskudną raną twarzy. Owinięta bandażami, ma nadzieję niedługo zobaczyć w lustrze dawną siebie, tak jak prosiła lekarza przed operacją. Przy życiu utrzymywała ją myśl o mężu, Johnnym, który zwykł akompaniować jej na pianinie. Ale opiekująca się nią Lene, chcąca zostawić za sobą powojenną traumę i wyjechać do Izraela, zdradza, iż to właśnie on wydał ją nazistom.
Nelly może i chciałaby dociec prawdy, ale się jej boi. Sam Johnny, harujący w tytułowym klubie jako pomywacz, to oportunista i krętacz. Żony nie poznaje – co dziwić może i powinno, lecz nie dziwi, dzięki talentowi Petzolda do przedstawienia sceny dziwacznej jako zwykłej oczywistości – ale dostrzega podobieństwo, toteż namawia, żeby ją udawała i razem zgarną spadek po zmarłej.
Nelly udawanie samej siebie nie idzie najlepiej. Poznaje i męża, i minione lata, i siebie, stojąc z boku, jakby oglądała swoistą retrospektywę; sensacyjna intryga ustępuje miejsca poszukiwaniu korzeni osobowości. Petzold po mistrzowsku igra też z widzem, bo co kilkanaście minut trzeba otrząsać się z niejakiego transu i przypominać sobie, że ogląda się nie żadnego tam sobowtóra, ale prawdziwą Nelly udającą... prawdziwą Nelly. I choć pytanie, czy Johnny odkryje, kim faktycznie jest napotkana na ulicy kobieta, wisi nad filmem do ostatniej minuty, istotniejsza zdaje się kwestia, czyja postawa względem przeszłości przeważy i czy pamięć faktycznie lepsza jest od zapomnienia.