Frances McDormand podbiła Hollywood na własnych zasadach
Frances McDormand to jedna z najbardziej utalentowanych i zarazem najbardziej nietuzinkowych aktorek w Hollywood. Dzięki fenomenalnej roli w "Nomadland" zdobyła swojego trzeciego Oscara.
Zupełnie niepozorna, drobna, z figlarnym błyskiem w oku, zawsze charakterystyczna Frances McDormand przez długie lata była określana mianem "żony jednego z braci Coen". To krzywdzące (przy tak bogatej filmografii) sformułowanie dla jednej z najbardziej utalentowanych, ale też najbardziej "niehollywoodzkich" aktorek Hollywood można jednak usłyszeć znacznie rzadziej, od kiedy McDormand zdobyła swojego drugiego Oscara za rolę w "Trzech billboardach za Ebbing, Missouri" w 2018 r. To kolejny etap w jej karierze, chociaż wydaje się, że na żadnej karierze nigdy jej tak naprawdę nie zależało, a role przyjmuje i odgrywa kiedy ma czas, a nie ma nic lepszego do roboty.
Tę sześciokrotnie nominowaną do Oscara Amerykankę zadziwiająco niewiele osób zna z imienia i nazwiska, kojarząc nie więcej niż jej dwa, trzy wcielenia. Dużo łatwiej jest z samym rozpoznaniem twarzy, bo jest ona dość charakterystyczna – szczególnie w zestawieniu ze szpalerem osobliwych postaci, które McDormand przyszło przez lata odtwarzać.
Dla większości wiernych fanów i w zbiorowej świadomości pojawiła się jak supernowa w "Śmiertelnie prostym" – wybitnym neo-noir braci Coen - by potem zmieść z powierzchni ziemi wszelką konkurencję do wyróżnień za rolę Marge Gunderson z "Fargo" Coenów. Już tylko te dwa wcielenia wystarczyłyby, by zapisać się na dobre w annałach światowego kina, ale tej pochodzącej z Gibson City w stanie Illinois aktorce było wciąż mało.
Prawdziwe życie nigdy Frances McDormand nie rozpieszczało. Urodziła się w małym miasteczku i w zasadzie nie znała biologicznej matki. W bardzo młodym wieku adoptował ją i dwójkę innych dzieci protestancki pastor z żoną, którzy często się przeprowadzali. Burzliwe dzieciństwo i wczesna młodość nie przeszkodziły jednak aktorce ukończyć studiów na Yale School of Drama i szukać potem swojego miejsca na ziemi wśród milionów innych nomadów w Nowym Jorku.
W czasie blisko 40-letniej kariery miewała momenty szczytowe, jak te na początku aktorskiej aktywności w "Śmiertelnie prostym", "Arizona Junior", "Fargo" czy "Mississippi w ogniu", kiedy występowała w kilku obrazach rocznie, ale i takie, w czasie których niewiele się działo – pod koniec lat 90. i na początku 2000. Najbardziej charakterystyczne dla siebie role grała wtedy u braci Coen, u innych pojawiając się w epizodach lub rolach drugoplanowych, na przykład w "Cudownych chłopcach" Curtisa Hansona, "U progu sławy" Camerona Crowe’a, "Na wzgórzach Hollywood" Lisy Cholodenko czy "Lepiej późno niż później" Nancy Meyers.
Cały czas jednak była i trwała, angażując się w projekty mniejsze i większe, u ulubionych reżyserów (poza Coenami, rzecz jasna) - Wesa Andersona, Gusa Van Santa, Nicole Holofcener czy Paolo Sorrentino, konsekwentnie unikając występów w wysokobudżetowych produkcjach. Z jednym wszakże wyjątkiem, który chyba skutecznie utwierdził aktorkę w przekonaniu, że to nie dla niej ("Transformers 3" Michaela Baya).
Bohaterki McDormand urzekają magnetyzmem i charyzmą, choć nigdy nie są klasycznymi pięknościami. Mężczyzn zdobywają za pomocą uroku osobistego, inteligencji, tego wybitnego czegoś, co sprawia, że nie sposób im się oprzeć. Mają wdzięk, ale są też bardzo silne, twarde, bezkompromisowe, czasem aroganckie. Często podchodzą do życia z przymrużeniem oka, wyróżniając się dość sarkastycznym poczuciem humoru. Niektóre z nich sama McDormand nazywała zresztą "Brudnym Harrym w spódnicy".
W przypadku tej aktorki dojrzałość i proces starzenia okazały się atutem, a ona sama trafiła na świetny czas w Hollywood, które zaczęło wreszcie dostrzegać i doceniać starsze aktorki. Jeszcze kilka lat temu czterdziestolatki obsadzano przecież w rolach babć i szacownych matron, a niczym dziwnym nie było dobieranie dwudziestoletnim aktorkom partnerów niemal dwukrotnie starszych.
Trend zaczął się odwracać, kiedy zwrócono wreszcie uwagę na rozpanoszony "ageizm" i zaczęto proponować role bardziej adekwatne do rzeczywistego wieku ich odtwórczyń. Nagle okazało się, że jest w Hollywood miejsce nie tylko dla Meryl Streep, która niezależnie od wieku zawsze znajdowała ciekawe role, a świat na nowo odkrył piękno w dojrzałości aktorek w okolicach pięćdziesiątki czy sześćdziesiątki, jak Robin Wright, Viola Davis, Helena Bonham-Carter, Diane Lane, Laura Linney, Helen Hunt, Sigourney Weaver czy Olivia Colman.
Zmiany w tej kwestii od lat wydawały się nieuniknione, biorąc pod uwagę zdumiewający brak reprezentatywności na ekranie. Skoro ponad 50 proc. widzów to kobiety, a społeczeństwo się starzeje, to gdyby Hollywood w dalszym ciągu kurczowo utrzymywało krzywdzące status quo, niebawem trudno byłoby się utożsamiać z ekranowymi bohaterkami.
Frances McDormand również skorzystała z tego trendu. Przekroczenie magicznej bariery sześćdziesięciu lat potraktowała z właściwym sobie przymrużeniem oka, komentując wejście w kolejną dekadę życia jako głęboko wyzwalające, pozwalające przestać zwracać uwagę na jakiekolwiek konwenanse i dobrze poczuć się we własnej skórze.
Chociaż od lat niechętnie udziela wywiadów, a jej agent musiał nauczyć się przede wszystkim odmawiać dziennikarzom wszelkich próśb o spotkanie z aktorką, nie pozuje do zdjęć z fanami i nie daje autografów, w dalszym ciągu jest na fali. Jej ostatni występ w "Nomadland" Chloe Zhao tylko ten stan potwierdza i cementuje.
Wcielając się we współczesną nomadkę Fern po raz kolejny czerpie z własnych doświadczeń z wczesnej młodości, ale jako dojrzała i doświadczona kobieta po przejściach nie szuka już żadnego stałego miejsca na Ziemi. Nie szuka też konkretnych ludzi, pozwalając sobie dryfować i dostrzegać drobne radości wynikające z tego braku stałości i zakorzenienia. Niewielu może dziś o sobie powiedzieć, że jest prawdziwie wolnym, a Fern w jej wykonaniu pokazuje, jak by to mogło wyglądać.
Nie sposób oglądać bohaterki filmu Zhao bez odniesienia do samej McDormand, która wydaje się w dalszym ciągu kwintesencją luzu, niewymuszonego wdzięku i bezpretensjonalności, robiąc to, na co ma ochotę, wyłącznie wtedy kiedy ma na to ochotę. I na własnych zasadach: bez grama makijażu, ubrana w dżinsowe ogrodniczki i birkenstocki.