"Hiszpanka": Crispin Glover o filmie Łukasza Barczyka

*Crispina Glovera nikomu przedstawiać nie trzeba. Wszyscy pamiętamy go z niezapomnianej roli George'a McFlya w filmie "Powrót do przyszłości" Roberta Zemeckisa. Teraz kultowego aktora możemy podziwiać w polskiej superprodukcji "Hiszpanka" Łukasza Barczyka, w której wystąpił ze swoim ojcem, również aktorem. Niewiele osób pamięta, że jest to jego kolejna rola w polskiej produkcji. Wcześniej zagrał u Jerzego Skolimowskiego w "Ferdydurke". O wrażenia z pobytu w nadwiślańskim kraju kiedyś i dziś, wspomnienia z planu filmu Romana Polańskiego „Chinatown”, mówieniu na potrzeby polskiej produkcji po
niemiecku, a także o szanse „Hiszpanki” w USA zapytaliśmy aktora podczas jego wizyty w Warszawie.
*

"Hiszpanka": Crispin Glover o filmie Łukasza Barczyka
Źródło zdjęć: © Facebook

Artur Zaborski: Jak to się stało, że Crispin Glover zagrał w polskim filmie?

Crispin Glover: To zasługa Łukasza Barczyka, który mailował ze mną na temat swojego wcześniejszego scenariusza. Korespondowaliśmy już na rok przed „Hiszpanką”. Łukasz wysłał mi swoje wcześniejsze filmy, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Z tamtego scenariusza nic nie wyszło, ale pojawił się kolejny projekt, w którym dwie postacie były rozpisane z myślą o mnie. Ostatecznie podzieliliśmy się nimi z moim ojcem Bruce’em, który także znalazł się w obsadzie „Hiszpanki”. Ja zagrałem doktora Abuse, a on Kubryka. Mój wybór opierał się na aktywności bohatera. Abuse jest zdecydowanie bardziej ruchliwy, żywotny, wprowadza więcej akcji.

Od początku wiedziałeś, że twój bohater będzie mówił po niemiecku?

Tak, byłem tego świadomy. Kiedy czytałem scenariusz, ten był zapisany jako translacja polskiego scenariusza na angielski. Wtedy zawsze czegoś brakuje, nawet jeśli pisze go profesjonalny tłumacz. Zawsze pozostaje gdzieś ten kontekst narodowości, lokalności. Trzeba być native speakerem, żeby go w pełni pojąć. Nie lubię, kiedy w amerykańskich filmach aktorzy mówią w ojczystych językach swoich bohaterów. Mają wtedy okropny, sztuczny akcent, co mnie jako widza natychmiast wytrąca z filmu. Uważam, że więcej sensu mają napisy, one w ogóle mi nie przeszkadzają. Nigdy o nich nie myślę. To przecież najzupełniej normalne, że skoro nie rozumiem jakiegoś języka, ktoś mi go tłumaczy. Przygotowując się do roli musiałem nauczyć się dużej ilości dialogów po niemiecku. Korzystałem z mnemotechniki. Wiedziałem, które słowo co znaczyło, ale musiałem oprzeć się na dźwięku. Kiedy grasz w swoim języku, wiesz, co znaczą konstrukcje, które wypowiadasz. W tym wypadku musiałem się skupić na ich brzmieniu. Zdarzało się, że wypowiadam
zdania, których znaczenia dokładnego nie znam. Rozumiem ich wydźwięk, ale nie umiem ich wypowiedzieć organicznie, jak Niemiec. Rainer Werner Fassbinder zrobił tylko jeden film po angielsku – „Desperację”, nie najlepszy w jego karierze. Niemieccy aktorzy mówią w nim po angielsku. Ich wypowiedzi brzmią dziwnie dla anglojęzycznych widzów. To mnie martwiło najbardziej, jak zareagują na mój niemiecki ludzie, którzy mówią w tym języku.

To zabawne, że grając w polskim filmie, mówiłeś po niemiecku, a nie po polsku.

To zakrawa na ironię. Zresztą wystąpiłem w polskim filmie nie po raz pierwszy. Ponad 20 lat temu zagrałem też u Jerzego Skolimowskiego w „Ferdydurke”. To był pierwszy rok prezydentury Lecha Wałęsy. Byłem wtedy w Warszawie, która wyglądała zupełnie inaczej niż dziś. Teraz czuje się w niej obecność pieniędzy. Wydaje się milsza, przyjaźniejsza. Pamiętam, że kiedy spacerowałem po starówce czy Łazienkach, byłem poruszony waszą historią. Podobno pałac Na Wodzie w Łazienkach naziści chcieli zniszczyć, został tam podłożony dynamit. To dla mnie niewyobrażalne. Oczywiście, ludzkie tragedia są bardziej przerażające, ale jednak zabytki i architektura to przecież dowód ludzkości i historii. Niszcząc je, niszczymy kulturę, kulturę ludzi. Miałem podobne odczucia, kiedy byłem w Dreźnie. Kiedy widzisz miasta, które zostały odbudowane, cegła po cegle, uświadamiasz sobie, jak smutna jest strata tych wszystkich rzeczy, które nowe budowle zastąpiły.

Wracasz do Polski, gdzie podziwiasz nasz dorobek architektoniczny, ale nie możesz podziwiać naszej kuchni.

Tak, ze względu na moją dietę już wtedy, w 1990 roku, miałem wynajętą kucharkę, która przygotowywała mi makrobiotyczne jedzenie. Kiedy kręciliśmy „Hiszpankę”, byłem już witarianinem.

Od dawna przestrzegasz swojej diety?

Zacząłem w połowie lat 80. XX i dość restrykcyjnie jej przestrzegałem aż do 2003 roku, kiedy dodatkowo zdecydowałem się na witarianizm, który wyklucza poddawanie produktów obróbce termicznej. Zdecydowanie lepiej się czuję, odkąd odżywiam się w ten sposób. Jem wyłącznie zdrową żywność.

To prawda. Spędziłem na planie „Chinatown” jeden dzień, kiedy kręcono słynną końcową scenę w Los Angeles. Zdjęcia odbywały się w nocy. Przez dzień razem z mamą i tatą byliśmy na lunchu w Annie Louis. Pamiętam, jak ona była dostosowywana przez scenografów do warunków i czasów, w których film się rozgrywał. Mój ojciec znał się z Romanem Polańskim. Grali razem w szachy. Kiedy do nich podszedłem, zostałem mu przedstawiony. Szczerze mówiąc, zajęło mi sporo czasu, żeby obejrzeć ten film. Widziałem go dopiero w latach 80. XX wieku. Wcześniej widziałem inne filmy Polańskiego. Uważałem „Wstręt” za najwybitniejszy z nich. Dopiero kiedy zobaczyłem „Chinatown” po raz drugi i zorientowałem się, że głównym bohaterem tego filmu nie jest postać grana przez Jacka Nicholsona, tylko ta, w którą wcielił się John Huston, zrozumiałem, na czym polega maestria tego filmu, jego wybitna konstrukcja i niesamowita dramaturgia. Niestety, na planie nie widziałem, jak cokolwiek było kręcone. Ale mogę się poszczycić, że tam byłem!

Myślisz, że „Hiszpanka” mogłaby zrobić taką samą karierę w Stanach Zjednoczonych, jaką zrobił film Romana Polańskiego?

Stany Zjednoczone mają to do siebie, że produkują w większości filmy propagandowe. Kolejne pokolenia widzów pozostają pod jej wpływem poprzez obrazy, które trafiają do kin. To skomplikowane, ale upraszczając, można powiedzieć, że firmom dystrybucyjnym zależy na tym, aby widzowie zaakceptowali międzynarodową politykę USA. To efektywna propaganda. Są oczywiście niezależna kina, do których trafiają choćby moje filmy. To w nich znalazłaby się „Hiszpanka”, gdyby trafiła w Stanach Zjednoczonych do dystrybucji. Na pewno trafiłaby w gusta niektórych widzów, ale wielu wprawiłaby też w konfuzję. Od lat 80. XX wieku w USA unika się produkowania filmów, które stawiają pytania. „Hiszpanka” stawia wiele pytań, co mnie akurat się podoba, ale wielu ludzi by skonfundowało.

Wspomniałeś o swoich obrazach. Co przypomniało mi, że nie tylko grasz w filmach, ale też je reżyserujesz. Ponadto masz swój zespół muzyczny, jesteś producentem i pisarzem. Uważasz się za pracoholika?

Nie patrzę na siebie w ten sposób, ale faktycznie przez ostatnie kilka lat przepracowuję się. Zdecydowanie potrzebuję przerwy. Dlatego właśnie nie uważam się za pracoholika, bo wiem, że potrzebuję wakacji. Problem polega na tym, że zajmuję się aktualnie produkcją mojego nowego filmu, który jest bardzo drogi. Muszę więc zajmować się innymi projektami, aby nie zbankrutować. Od dawna nic też nie napisałem, tęsknię za tym. Kilka dni temu policzyłem, ile razy podróżowałem samolotem między państwami lub miastami w 2014 roku – było to minimum 62 razy, czyli raz w tygodniu wsiadałem w samolot. Miałem wiele podróży z powodu mojego tournée po Wielkiej Brytanii. Zagrałem w czterech projektach, wliczając mój. Pracowałem naprawdę dużo i wychodziłem na tym całkiem nieźle finansowo, ale produkcja filmu pochłaniała kolejne pieniądze.

Do Polski jeździłeś z Pragi, do której się przeniosłeś.

Nie nazwałbym tego przeniesieniem się. Mam tam posiadłość. Lubię być na planach moich filmów. Chciałem kupić dom właśnie w miejscu, gdzie będę kręcił kolejne obrazy. W 2003 roku miałem dobry finansowo czas. Grałem wtedy w kolejnej części „Aniołków Charliego” i w filmie „Willard”. Za zarobione pieniądze nabyłem dom w Czechach. Mam podobno jakieś czeskie korzenie, ale nic o nich nie wiem. To było ponad 10 lat temu i to był właściwy moment. Dolar wysoko stał, a korona nisko. Teraz nie byłoby tak łatwo, bo nie tylko waluta się wyrównała, ale też podatek od nieruchomości w Czechach wzrósł. Dokonałem więc właściwego wyboru.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (7)