Katarzyna Klimkiewicz: "Nagabywanie, molestowanie — to jest doświadczenie każdej kobiety"
— Wiele kobiet, które oglądały ten film, mówiło mi: "chciałabym mu wygarnąć!", ale bardzo często nie wygarniamy i siedzimy cicho, bo nie chcemy robić afery — mówi w rozmowie z WP Katarzyna Klimkiewicz, reżyserka filmu o Kalinie Jędrusik "Bo we mnie jest seks".
19.11.2021 09:27
Karolina Stankiewicz: Dlaczego postanowiłaś zrealizować film o Kalinie Jędrusik?
Katarzyna Klimkiewicz: Wszystko zaczęło się od rozmowy z moją koleżanką. To był jej pomysł, żeby film opierał się na wątku barbórki i tego występu, który wywołał kontrowersje, czyli odsłoniętych pleców. Zaciekawiło mnie to, że ona dla wielu osób nadal jest ikoną. Dla mnie nie była. Była bardziej postacią z przeszłości. Ale jak zaczęłam się w tę postać zagłębiać i rozmawiać o niej z ludźmi, którzy ją znali wówczas, kiedy miała trzydzieści parę lat, wtedy coraz bardziej się z nią zżywałam, otwierałam się na nią.
Czy jest coś, co cię szczególnie zaintrygowało w tej postaci?
Przede wszystkim jej fenomen to, że mimo iż nie miała dużych ról i trudno wymienić filmy, w których zagrała, cały czas jest ikoną dla sporej grupy ludzi. Jest symbolem kobiecości. Długo się zastanawiałam nad tym, jak to jest przyjąć na siebie rolę seksbomby, z czym to się wiąże. To jest film zrealizowany przez kobiety, więc zadawałyśmy sobie z dziewczynami pytania, jak my stawiamy granice, jak się czujemy ze swoim ciałem, zmysłowością, seksualnością, z tym że musimy się cały czas pilnować, żeby kogoś nie urazić, nie sprowokować, żeby ktoś nie odczytał opacznie naszych sygnałów, bo wtedy to jest nasza wina. Wybrzmiało, jak bardzo jesteśmy sfrustrowane tym, że to na nas spoczywa odpowiedzialność za to, jak inni się czują w naszym towarzystwie.
Czy twoim zdaniem Kalina była od tego wolna?
Wydaje mi się, że Kalina o tym nie myślała. Być może to jest przyczyna, dla której jest tak fascynująca. Była bezwstydna, w takim sensie, że nie pozwalała się wpędzać w poczucie winy z powodu tego, kim jest, co myśli, jak się czuje. Ona się z tego nie tłumaczyła. O tym chciałam zrobić ten film. Dbałam o to, by nie wykorzystać postaci Kaliny do moich osobistych celów – ona na pewno by się nie nazwała feministką – bo wtedy mogłabym po prostu opowiedzieć o innej postaci. Ale starałam się znaleźć swój temat w jej historii. Dlatego nie chciałam zrobić filmu, który byłby przekrojem przez jej życie, bo takie produkcje często sprowadzają się do oceny czyjegoś życia. Dążą do tego, by wyciągnąć jakieś wnioski.
Czy ta historia, którą opowiadacie w "Bo we mnie jest seks", wydarzyła się naprawdę?
Kiedy się próbuje czegoś dowiedzieć o historii Kaliny, to okazuje się, że jest ona zbudowana z anegdot i plotek. Próbowałam zrozumieć, co się wydarzyło na tej barbórce. Na pewno była skandalem, na pewno Kalina została wyrzucona z telewizji. Ale dlaczego? Jest wiele wersji "prawdy". W pewnym momencie zrozumiałam, że Kalina jest postacią, której życie jest ciągłą opowieścią, każdy sobie ją opowiadał, jak chciał. Dlatego wyzwoliłam się z tego, że muszę się wiernie trzymać prawdziwych wydarzeń. To nie jest film dokumentalny. Jest to fikcja oparta na pewnych faktach, skonsultowana z ludźmi, którzy znali Kalinę w tamtych czasach. Ktoś w pewnym momencie powiedział "właściwie to się mogło tak wydarzyć, kto wie".
Mam wrażenie, że ten film proponuje nietypowy rodzaj narracji jak na film biograficzny. Nie skupiacie się na historii Kaliny, tylko bardziej pokazujecie, jaką była osobą.
Tak, to wszystko jest pretekstem, po to, żeby przyjrzeć się, jaka ona była, jak reagowała, jak odnajdywała się w różnych sytuacjach. Nie chciałam opowiedzieć jakiejś wstrząsającej historii. Ciekawsza jest jej postawa, nonszalancja. Fajna jest też jej lekkość. Nie mamy wielu postaci w naszej kulturze, które kojarzą się z czymś zabawnym i energetycznym. Ona to ma.
W filmie przewijają się też przeróżne typy mężczyzn. Jeden z nich przypomina nieco Harveya Weinsteina, próbuje zniszczyć karierę Kaliny z zemsty.
Nie chciałam, żeby doszło w tym filmie do gwałtu, ale faktycznie pojawia się w nim nagabywanie, molestowanie. To jest niestety doświadczenie każdej z nas. Nie znam kobiety, która nigdy czegoś takiego nie doświadczyła. Wiele kobiet, które oglądały ten film, mówiło mi: "chciałabym mu wygarnąć!", ale bardzo często nie wygarniamy i siedzimy cicho, bo nie chcemy robić afery. Kalina też nie wie, co ma zrobić, bo nie chce robić afery, a czuje, że powinna się odezwać. Ale oczywiście nie myślę, że wszyscy faceci są wrogami kobiet. W tym filmie pojawiają się różne typy mężczyzn.
Jak mąż Kaliny Jędrusik...
Myślę, że Stanisław Dygat był trudnym partnerem, ale bardzo kochał Kalinę. Ciekawe jest też to, że żyli w otwartym związku. Kalina miała wielki temperament, miała mnóstwo kochanków. Pracując nad filmem, zastanawiałam się, jak to się stało, że Stanisław, który był męski i miał autorytet, to zaakceptował. Trudno mi było zrozumieć, dlaczego on się na to godzi, jak zachowuje szacunek do siebie i poczucie własnej godności, godząc się na to, by kochanek jego żony mieszkał u niego w domu. Podejrzewam, że to nie było dla niego łatwe, ale ona dawała mu tyle, że to małżeństwo było dla niego grą wartą świeczki. A dla Kaliny on był bardzo ważnym partnerem i zawsze wygrywał z jej kochankami, zawsze do niego wracała.
Wasz film jest bardzo kolorowy i estetyczny. Zadbałyście o każdy detal.
Żeby zrozumieć Kalinę, trzeba zrozumieć tamtą epokę. Trzeba zrozumieć tamto poczucie humoru, styl. Dlatego czerpałyśmy z produkcji z tamtych lat, jak "Lekarstwo na miłość" czy "Wojna domowa". Ale też chciałam, by ten film był współczesny. Dlatego jest taki kolorowy. Kiedy robiłyśmy dokumentację i wybierałyśmy barwy, to natrafiłyśmy na fotosy do filmów z tamtych czasów. One były kolorowe.
Czy Maria Dębska była brana pod uwagę do roli Kaliny od samego początku?
Nie. Był casting. Każda z aktorek proponowała coś ciekawego. Ale Marysia miała najwięcej charyzmy i seksapilu, czegoś drapieżnego. Ona ma temperament w sobie, jest bardzo zmysłowa i ma taką dojrzałą kobiecość. A potem się okazało, że wspaniale śpiewa.
Musiała też przytyć do tej roli. To sprawa, która może być trudna dla wielu kobiet.
Chyba dla każdej kobiety tycie jest trudnym tematem. Zawsze nam się wydaje, że jesteśmy za grube, odchudzamy się albo myślimy, że musimy się odchudzać. Marysia też ma pewne kompleksy po szkole aktorskiej, gdzie mówili jej, że jest pulchna, chociaż jest superzgrabna. Utyła około 8 kg do tej roli. Powiedziała później, że w scenach nagości, które kręciłyśmy, czuła się bardzo dobrze w swoim ciele. Kalina miała krągłości, bo ona była żarłoczna na życie, na ludzi, na emocje, przeżycia. To nie była kobieta, która się cały czas hamuje. Co prawda też się odchudzała i też nie była wolna od kompleksów.
"Bo we mnie jest seks" jest filmem stworzonym przez kobiety. Czy to jakaś forma manifestu?
To było raczej spontaniczne, nie wynikało z kalkulacji. Wiedziałam, z kim chcę pracować. Płeć nie była decydująca. Ale w pewnym momencie poczułam, że robimy film dla kobiet. Zrozumiałam, że Kalina, która nie żyje od wielu lat, jest dla nich ważna.
Nie brałaś pod uwagę płci przy wyborze ekipy, ale wytknięto wam już to, że to film stworzony głównie przez kobiety.
Wiem, że pojawiła się recenzja filmu, w której napisano, że "brakuje trochę testosteronu". Nikt nigdy nie powiedział o filmie stworzonym przez mężczyzn, że brakuje w nim estrogenu. Jest coś takiego, że jak kobiety robią film, to są rozliczane z tego, czy stanęły na wysokości zadania i czy zasłużyły na szacunek. A seksistowskie słowa "brakuje testosteronu" traktuje się jako formę żartu. No i jak się do tego odnieść? Nie będziesz przecież wyjaśniała jakiemuś panu, że te czasy tłumaczenia się z bycia kobietą i zasługiwania na szacunek w tzw. męskim zawodzie, już minęły.
Pojawiają się głosy, że parytety prowadzą do tego, że nie zważa się na jakość czy umiejętności, ale tylko na to, by równo obsadzać stanowiska. Co o tym sądzisz?
To jest trudne pytanie. Bywa, że jestem w różnych komitetach selekcyjnych i wybieram filmy, które znajdą się w konkursie, czy też prowadzę egzaminy wstępne do szkoły filmowej. Myślę, że w praktyce parytety są po to, by dwa razy się zastanowić, czy jeśli kogoś się odrzuca, to czy na pewno nie odrzuca się dlatego, że jest kobietą. Czy to nie dlatego, że prezentuje sposób mówienia i patrzenia, który nie jest oczywisty i z tego powodu wydaje się inny i niedopracowany. Zadanie tego pytania jest konieczne. Parytety nie są celem, ale narzędziem. Drogą do celu. Być może na jakimś etapie są niesprawiedliwe, ale patrząc z perspektywy historii, jak bardzo niesprawiedliwie kobiety były traktowane przez większość czasu, możemy uznać, że ta obecna niesprawiedliwość nie jest znacząca globalnie.
Pracujesz w zawodzie zdominowanym przez mężczyzn. Czy zdarzało się w trakcie twojej kariery, że odczuwałaś jakąś formę dyskryminacji?
Kiedy byłam na stypendium w Amsterdamie ze swoim projektem, po miesiącu kursu dopadł mnie kryzys i nie byłam w stanie nic napisać. Poszłam wtedy do opiekuna i powiedziałam "chyba popełniliście błąd, ja się do tego nie nadaję". Byłam wtedy przerażona i czułam się winna, że zabrałam komuś miejsce. A on mi wtedy powiedział: "Jesteś w Amsterdamie. Idź na piwo, idź do muzeum. Wyluzuj. Przyjęliśmy cię tutaj, bo wierzymy, że masz ciekawy głos. Słuchaj tylko swojego głosu". To była jedna z ważniejszych rzeczy, jakie w życiu usłyszałam. Kobietom trudno jest uwierzyć, że ich zdanie się liczy, bo przez setki lat się nie liczyło. A mężczyźni nieczęsto mają poczucie winy, że zabierają komuś miejsce. Uważam, że właśnie dlatego parytety są potrzebne, a kobietom trzeba trochę pomagać.