Krzysztof Pieczyński: niegdyś ulubieniec telewidzów, dziś "opętany lub chory umysłowo" wróg Kościoła
Dziś Pieczyński znowu udziela się w serialach, chociaż nie zamierza wiązać się z żadnym z nich na dłużej. Ale nawet pomijając kontekst aktorski jego nazwisko nader często pojawia się w przyciągających uwagę nagłówkach. Wszystko za sprawą kontrowersyjnych wypowiedzi aktora na temat Kościoła. To dlatego Krzysztof Pieczyński, który w marcu obchodzi 60. urodziny, od jakiegoś czasu uchodzi za wroga numer jeden prawicowych i katolickich mediów, które nie zostawiają na nim suchej nitki.
Urodził się 27 marca 1957 roku w Opolu. Żartował, że na zawód aktora był niejako z góry „skazany” ze względu na swoje słabe wyniki w sporcie.
- Pasjami grałem w „ręczną” - opowiadał w "Playboyu". - Za moich czasów w liceum poważano znawców muzyki i sportowców. Chciałem brylować w obu dziedzinach, ale nie miałem szans. Musiałem zacząć pisać i recytować – śmiał się, dodając, że przez to uważał się za mało atrakcyjnego. - Przecież wiadomo, że przystojniaki nie piszą, tylko korzystają z życia. Po maturze pojechał do Warszawy, aby stanąć przed komisją egzaminacyjną w PWST. Ale tym razem szczęście mu nie dopisało.
W Warszawie, przed egzaminem wstępnym, dzielił pokój w akademiku z Krzysztofem Tyńcem i to ponoć dzięki niemu dostał drugą szansę na zrealizowanie swojego marzenia. Kiedy nie przyjęto go do warszawskiej PWST, a nie miał środków, by dotrzeć na inny egzamin do Krakowa, to właśnie Tyniec przyszedł mu z pomocą.
- Zaprzyjaźniliśmy się – wspominał Tyniec w "Super Expressie". - Miałem przy sobie trochę więcej pieniędzy niż Krzysiek, kupiłem bilety. Pojechaliśmy razem, były dwa miejsca i Krzysiek się dostał!
Ale chociaż dostał się na wymarzoną uczelnię, przyznawał, że nie był wyjątkowo pilnym studentem.
- Profesorowie przez trzy lata nie mogli mnie skłonić do zdania egzaminów teoretycznych – wspominał w "Playboyu". - W końcu zostałem ze szkoły wyrzucony, co paradoksalnie zmotywowało mnie do zaliczenia wszystkich egzaminów. Wtedy ponownie zostałem przyjęty. Myślę, że pedagodzy zrobili to, by mnie zmotywować.
Dyplom otrzymał w 1980 roku. Wtedy też zadebiutował na małym ekranie w serialu „Dom” w reżyserii Jana Łomnickiego. Spodobał się i zaraz potem zaproszono go na plan filmu „Wielki bieg”. Za rolę Września otrzymał Brązowe Lwy Gdańskie i nią właśnie zwrócił na siebie uwagę ludzi z branży.
Dobra passa Pieczyńskiego trwała przez kilka lat – kreacja w „Jeziorze Bodeńskim” z 1985 roku przyniosła mu kolejne wyróżnienie, lecz właśnie wtedy aktor, zamiast kontynuować doskonale zapowiadającą się karierę, postawił wszystko na jedną kartę i postanowił poszukać szczęścia w Ameryce.
- Każdego aktora na świecie ciągnie do Hollywood – tłumaczył w "Stopklatce". - Ja nie otrzymałem z Hollywood żadnej propozycji. Wyjechałem tam na własne ryzyko, co więcej nawet nikogo tam nie znałem. Nie znałem też języka, a mimo wszystko pragnąłem zetknąć się z tą magiczną krainą.
Przez rok imał się najróżniejszych zajęć, by wreszcie przebić się do zachodniego przemysłu filmowego. Zaczął występować w teatrze, udało mu się też zagrać w paru serialach i kilku pomniejszych produkcjach, na przykład w „Projekcie Manhattan”. Ale wreszcie uznał, że nie jest tam szczęśliwy, w Ameryce czuł się „obcy”.
- Miałem poczucie wielkiego odizolowania – mówił w "Vivie". -* Czasem czułem się jak małpa. Ludzie patrzyli na mnie i widziałem, że są ciekawi mojej inności, nie mnie. Zagrałem tam w wielu wspaniałych sztukach teatralnych, wiem, że gdybym został, to na pewno uczestniczyłbym w projektach o wysokim poziomie, ale miałem dosyć dostosowywania się do Amerykanów.*
Być może zacisnąłby zęby i został w Ameryce, ale kiedy nie dostał obiecanej roli w filmie, stwierdził, że ma dość, i postanowił wrócić do kraju.
- Gdyby wypalił pięcioletni kontrakt z ABC, wszystko wyglądałoby inaczej - mówił w Playboyu. *- Być może zabiłoby mnie to, ale na pewno moje życie potoczyłoby się w innym kierunku. Kontrakt był podpisany, a następnie po paru dniach zerwany. Film nigdy nie powstał. *
Do Polski wrócił w 1995 roku i choć podkreślał, że ani przez chwilę nie żałował decyzji o wyjeździe, znalazł się w trudnej sytuacji. Nie potrafił odnaleźć się w kraju, wiedział, że musi zaczynać od zera.
- To był chyba najtrudniejszy czas *- komentował w "Vivie". *- Nie miałem siły stawiać czoła codzienności tutaj. Zacząłem pić. Nie chciałem mieć żadnego związku z rzeczywistością. Męczyłem się. Tak przeżyłem dwa lata. Daleko od siebie, zagłuszając uczucia i myśli. I nagle zrozumiałem, że umrę, jeśli będzie tak dalej.
Wreszcie filmowcy sobie o nim przypomnieli. W 2000 roku wystąpił u Jana Jakuba Kolskiego w „Daleko od okna”, a rok później w „Jutro będzie niebo” - obie role zachwyciły krytykę i widzów. Równocześnie Pieczyński zaczął zdobywać popularność na małym ekranie jako Brunon Walicki, lekarz z Leśnej Góry w „Na dobre i na złe”. Ale po jakimś czasie miał dość monotonii zawodowej, poczuł się znużony rolą w serialu. Najpierw poprosił scenarzystów o przerwę, później zaś zdecydował, że odchodzi.
- Nigdy nie zależało mi na taniej popularności, uciekałem od niej – mówił w "Vivie". - To mnie prawie złamało. Byłem wykończony, czułem, że jako artysta umieram. Źle znosiłem, kiedy ludzie zaczepiali mnie na ulicy i wołali „doktorku”. Miałem żal do siebie, że robię coś, czego nie kocham. Rzuciłem serial i uciekłem do Krakowa.
Po odejściu z serialu nie zamierzał próżnować – szybko rzucił się w wir pracy. Zaczął pisać wiersze, pracował nad sztukami teatralnymi. W 2012 roku miał nawet zadebiutować w roli reżysera, ale spektakl „Lekcja angielskiego” nie odbył się w zaplanowanym terminie, jak tłumaczono, z powodu „artystycznego nieporozumienia pomiędzy reżyserem a aktorami”. Według "Super Expressu" Pieczyński pokłócił się ze swoimi pracownikami, którzy mieli dość jego despotycznego charakteru.
- Nie udało się, bo jak się wchodzi do teatru, w którym są już aktorzy, który jest teatrem stałym, to nie ma etapu castingu i dlatego stało się, jak się stało, czyli aktorzy odmówili grania– tłumaczył Pieczyński w "Pytaniu na śniadanie". - Aktorzy, z którymi pracowałem, nie byli gotowi na taką współpracę, na mój sposób pracy, a ja inaczej nie potrafię. Chyba poczuli się zbyt stłamszeni. Mam nadzieję, że uda mi się to marzenie jeszcze zrealizować.
Co dalej z karierą Pieczyńskiego? Okazuje się, że nawet bez „Na dobre i na złe” radzi sobie doskonale. Wystąpił gościnnie w kilku serialach: „Na krawędzi”, „Komisja morderstw”, „Belfer”. Udało mu się również pojawić w amerykańskim „Przekraczając granice”. Stale też pracuje w teatrze. Wrócił również na duży ekran – w ostatnich latach zagrał w znakomicie przyjętym „Jacku Strongu” i zbierającym doskonałe opinie „Ziarnie prawdy”. Jego ostatni występ na dużym ekranie to „Powidoki” Andrzeja Wajdy.