''Labirynt'': Wywiad z reżyserem, Denisem Villeneuve'em
Kiedy porwane zostaje dziecko, jego odnalezienie staje się priorytetem. Zasady moralne, wytyczne prawa czy etyczny kod – wszystko inne automatycznie traci znaczenie. Liczy się tylko cel. Wie o tym doskonale Keller Dover (Hugh Jackman). Kiedy w tajemniczych okolicznościach znika jego córeczka, mężczyzna zrobi wszystko, by dziewczynka wróciła do domu. Także to, na co nie może sobie pozwolić policyjny detektyw prowadzący sprawę, Loki (Jake Gyllenhaal)... Ich ekranowa walka z nieubłaganie uciekającym czasem, brakiem tropów i wzbierającym szaleństwem wciąga widza od pierwszych chwil. Zmagania bohaterów ujęto w ramy gęstego od napięcia, angażującego emocje psychologicznego thrillera. "Labirynt", zbierający świetne recenzje hit amerykańskiego box office'u, właśnie wchodzi na ekrany polskich kin.
Jesteśmy jak stare małżeństwo, kochamy i nienawidzimy się jednocześnie. Potrzebna nam terapia! - tak o swojej relacji z Jakem Gyllenhaalem mówi reżyser filmu "Labirynt", Denis Villeneuve. Nominowany do Oscara za "Pogorzelisko", twórca już dwa razy współpracował z gwiazdą "Brokeback Mountain". Jednak z grającym drugą główną rolę w filmie Hugh Jackmanem spotkał się na planie po raz pierwszy. Czułem, że daje z siebie wszystko - chwali filmowego Wolverine'a Villeneuve. I rzeczywiście – Jackman wspina się tu na wyżyny swoich możliwości. Wraz z partnerującym mu Gyllenhaalem tworzą najlepszy filmowy duet tego roku.
03.10.2013 16:53
"Labirynt" zachwyca krytyków i publiczność a Pan zbiera pochwały. Jednak kiedy za pierwszym razem zaproponowano Panu reżyserię filmu, odmówił Pan. Dlaczego?
Praca nad każdym filmem to ogromny wysiłek, wymaga wielkiego zaangażowania. Aby móc podjąć się reżyserii, muszę czuć głęboką więź ze scenariuszem i przesłaniem filmu. Kino traktuję jako narzędzie do analizowania swojej relacji z otaczającym światem, odkrywania natury swoich lęków i wyrażania jej poprzez filmy, które robię. W scenariuszu "Labiryntu" zakochałem się od pierwszego wejrzenia, ale kiedy go dostałem, po prostu nie mogłem podjąć tego wyzwania. Byłem wyczerpany pracą nad poprzednimi filmami, także emocjonalnie.
Jednak ostatecznie powiedział Pan "tak". Co Pana przekonało?
Zaimponowała mi psychologiczna wiarygodność scenariusza. I nie chodzi o odtworzenie schematu porwania, a o wymiar bardziej uniwersalny. Dla mnie "Labirynt" to przede wszystkim opowieść o tym, jak w Ameryce Północnej postrzega się przemoc, tortury. Lubię filmy, które mają wiele warstw, które można różnie interpretować. Ten taki jest. To inspirująca opowieść o relacji jednostki i społeczeństwa z agresją, lękiem, przemocą.
Jak Pan sądzi, jak Pana autorska perspektywa wzbogaciła ten projekt?
Co roku powstaje wiele świetnych thrillerów. Mnie najbardziej intrygował walor dramatyczny filmu. Kiedy zaczynałem pracę, silnie wyczuwalny na ekranie element thrillera był już wyraźnie zaznaczony w scenariuszu, więc akurat na tym polu nie musiałem dużo dodawać od siebie. Spoczywała na mnie za to odpowiedzialność stworzenia odrębnych psychologicznie postaci i ich światów.
"Labirynt" jest bardzo przemyślany, imponuje warsztatem, ale wiem, że zdarzało się Wam też tworzyć spontanicznie...
Czasami z chaosu improwizacji wyłania się magia, coś dziesięć tysięcy razy lepszego niż scena zaplanowana w scenariuszu. Przygodę z reżyserią zaczynałem na polu filmu dokumentalnego. Uwielbiam uczucie zachwytu, gdy życie przynosi mi jakąś niespodziankę, to jego ogromna moc. Z aktorami może być podobnie. Jeśli dobrze zrobiło się casting i ma się na pokładzie odpowiednich ludzi, można spróbować wytworzyć taki chaos na planie, licząc na coś magicznego. Nam się to udało. Oni [Hugh Jackman i Jake Gyllenhaal] świetnie improwizują, co wniosło nową jakość do filmu.
Co przekonała Pana do obsadzenia Hugh Jackmana i Jake'a Gyllenhaala? To nie był najbardziej oczywisty obsadowy wybór.
Obaj są świetni w tym co robią. Nie są też zbyt narcystyczni. To wrażliwi ludzie, którzy bez słów zrozumieli mój cel. Bohaterami filmu są nie tylko ich postaci, ale i ich rodziny. Im bardziej zbliżaliśmy się do banalności codziennego życia, tym więcej mocy zyskiwała nasza historia. Zarówno dla Hugh i Jake'a było ważne, by ich postaci miały głęboko ludzki wymiar [stąd np. raczej zwyczajne stroje, postawa ciała, wizerunek]. To są zwyczajni ludzie, którzy bywają niezdarni, niedokładni. Ciężko pracowaliśmy by z ich ekranowych wcieleń wytrzeć najmniejszy ślad hollywoodzkich gwiazd, stworzyć zwykłe ludzkie postaci, a nie herosów.
To już kolejna Pana współpraca z Jakem Gyllenhaalem. Jak opisałby Pan Waszą relację?
Jake ogromnie mnie inspiruje, ale potrzebna nam jest terapia dla par. Nie żartuję! Uwielbiamy się, wypracowaliśmy zawodową relację, która nam obu bardzo odpowiada. Mam ogromną nadzieję, że będzie nam dane jeszcze razem pracować. Jednak bez terapeuty się nie obejdzie! Przez ostatnie półtora roku pracowaliśmy razem non-stop i teraz jesteśmy jak stare małżeństwo, kochamy i nienawidzimy się jednocześnie. To szaleństwo.
Zaufał mu Pan jako aktorowi, zobaczył w nim potencjał. Dziś jego kariera toczy się wspaniale, ale zdarzało mu się grywać w bardzo złych filmach. Nie bał się Pan, że Jake nie da rady?
Lepiej byłoby, gdyby powiedział to sam... ale wiem, że tamte sytuacje naprawdę go zraniły. Był dzieciakiem, który dorastał w ramach wielkiej hollywoodzkiej machiny, próbując nie wkręcić się w jej trybiki. Teraz dorósł. Jest mężczyzną, który podejmuje świadome decyzje. Jake ma niespotykany talent i jestem pewny, że w bliskiej przyszłości dosłownie zachwyci nas swoimi umiejętnościami.
Z Hugh Jackmanem pracował Pan po raz pierwszy. Jak wspomina Pan to doświadczenie?
Świetnie mi się z nim pracowało, był zaangażowany na 100%! Myślę, że jako aktor od dawna czekał na taką właśnie propozycję, na rolę, która pozwoliłaby mu znaleźć się na krawędzi, nie mieć wyjścia. Był gotowy na coś mrocznego i wymagającego. Zaufał mi. Czułem, że daje z siebie wszystko.
Na ekranie napięcie nie opada ani na chwilę – a jaka atmosfera panowała na planie? Równie napięta?
Czasami na planach najbardziej mrocznych filmów panuje najbardziej wyluzowana atmosfera. Żeby radzić sobie z trudnymi tematami ekipa tworzy ciepłą, komfortową aurę. Na planie "Labiryntu" było spokojnie i cicho. Podam przykład: Roger Deakins [operator] jest bardzo opanowanym człowiekiem. Mając przed sobą 300 członków ekipy mówi niemal szeptem, jest całkowicie "zen". Było nam łatwiej utrzymywać spokój i koncentrację, bo wszyscy bardzo cenili sobie scenariusz i byli ogromnie zaangażowani w ten projekt. Myślę, że nawet jeśli komuś nie spodoba się sam film, i tak dostrzeże to, co my – że "Labirynt" to film, który próbuje mówić o czymś ważnym. Takie poczucie miała ekipa - tworzyliśmy Kino. I to było naprawdę drogocenne.
Niektórzy porównują Pana film z "Siedem" Finchera. Czy miał Pan jakieś konkretne filmowe inspiracje?
"Siedem" i "Labirynt" rzeczywiście łączą podobieństwa. Ogromnie szanuję Finchera. Przygotowując się do filmu oglądałem taśmowo jego filmy, starałem się nauczyć od niego umiejętności budowania napięcia. Uwielbiam też Clinta Eastwooda, więc nie gniewam się na skojarzenia mojego filmu z jego "Rzeką tajemnic". Jedna scena jest niemal lustrzana...
Lustrzana? Nie uwiera Pana wykorzystywanie już wcześniej zastosowanych autorskich chwytów?
Zdaję sobie sprawę, że wiele z zabiegów, które przychodzą mi do głowy było już wykorzystanych. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku i zrealizowanie czegoś w stu procentach oryginalnego jest niemal niemożliwe. Mimo to wciąż mam nadzieję, że kiedyś mi się uda... Kiedy jestem na planie, staram się pracować z arogancją twórcy, który jest przekonany, że robi pierwszy film w historii. W innym przypadku do głowy wdziera się niepewność. Nie można myśleć o punktach odniesienia, trzeba głęboko wierzyć w to, co się robi, odnaleźć własną prawdę. Takie są reguły tej gry.
Rozmawiała w Toronto Anna Tatarska