"Ładnie pachniesz", słyszy Superman. Ale od całej "Ligi Sprawiedliwości" czuć naftaliną [RECENZJA]
Najnowsza odsłona franczyzy DCEU nie przynosi takiego rozczarowania, jak "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" i "Legion samobójców", lecz zarazem potwierdza status "Wonder Woman" jako chlubnego wyjątku na tle serii.
Film Zacka Snydera wielokrotnie udowadnia, że nie jest produktem pierwszej świeżości. Pierwszy raz już w żartobliwym prologu kręconym smartfonem, gdzie dzieciaki przepytują Supermana – analogicznie jak Peter Parker Tony’ego Starka w niedawnym "Spider-Man: Homecoming".
Introdukcja towarzysząca napisom początkowym odsyła z kolei do "Watchmen – Strażników" tego samego Zacka Snydera. Tam mieliśmy skrótowo zobrazowany upadek superbohaterów i zamieszki uliczne ukazane w slow motion i przy dźwiękach "The Times They Are a-Changin" Boba Dylana. Tu widzimy świat podobnie pogrążający się w chaosie po śmierci Supermana. Wrażenie robi szczególnie migawka ze skinheadami agresywnymi wobec imigranckiej sklepikarki. Całość w lirycznie patetyczny, firmowo snyderowy sposób ilustruje ładny cover "Everybody Knows" Leonarda Cohena w wykonaniu norweskiej wokalistki Sigrid. To całkiem imponujące, sugestywne otwarcie, obiecujące dużo lepszy film niż się okazuje.
Zobacz, jak prezentują się bohaterowie "Ligi Sprawiedliości":
Właściwa akcja zawiązuje się w chwili, gdy wskutek nieobecności Kryptończyka zły bóg Steppenwolf (Ciarán Hinds)
wraz z armią parademonów żywiących się strachem rozpoczyna inwazję na Ziemię. Przeszkodzić może mu oczywiście jedynie tytułowa Liga, która do pełnego sukcesu potrzebuje wszakże mocy Kal-Ela. I tu zaczynają się schody, jako że twórcy najpierw usilnie nas przekonują, że cała stawka rozbija się o zmartwychwstanie Supermana, a gdy przychodzi co do czego, nie potrafią nadać wydarzeniu emocjonalnego impaktu. Kiedy zaś dochodzi do spotkania ożywionego Clarka Kenta z Lois Lane, ta rzuca tekstem, który ma dużą szansę zapisać się w historii uniwersum jako jeden z najbardziej obciachowych momentów: "Ładnie pachniesz". Niezły tekst do faceta (nawet jeśli nadczłowieka), który ostatnie kilka miesięcy spędził w trumnie pod ziemią.
Najgorsze jednak, że "Liga" cierpi na kryzys tożsamości. Aż jej trochę żal, gdy tak mocno napina się na udawanie Marvela, że prawie widać, jak żyłka jej pęka. „Hej, patrzcie, potrafię być tak zabawna jak Marvel!”, niemal krzyczy do nas z ekranu. Mimo że podpisana jako „film Zacka Snydera”, oficjalnie wiadomo, że jakieś 15-20 proc. robił Joss Whedon (m.in. "Avengers"), który miał też za zadanie "dośmieszyć" fabułę. I z dialogów rzeczywiście przebija humor charakterystyczny dla Whedona, tyle że tym razem, inaczej niż w MCU, ciężkawy i cokolwiek wymęczony. Z oczywistymi pół-pauzami przed każdym wypowiedzianym one-linerem: "Uwaga, teraz będzie żart!".
Nie można oczywiście winić grupy przebierańców z DCEU, że z natury rzeczy przypominają Avengers. Ale już mentorska więź Batmana z Flashem przypomina cokolwiek bezwstydne ksero relacji Iron Mana ze Spideyem z "Homecoming". Tym bardziej, że sam Flash (Ezra Miller) w swojej nerdowskiej neurozie jako żywo przypomina Parkera. Przy czym trzeba oddać, że jako comic relief wypada niekiedy autentycznie zabawnie, ale to już bardziej zasługa aktorskiej witalności Millera niż wkładanych w jego usta kwestii. Cóż, Miller przynajmniej wygląda, jakby dobrze się bawił na planie, w przeciwieństwie do Bena Afflecka. W tym przypadku chwilami aż przykro patrzeć, bo widzimy nie podstarzałego, styranego herosa – co byłoby nawet pożądane – lecz aktora wyraźnie zmęczonego swą rolą, nieobecnego myślami i dukającego deklaratywne teksty bez przekonania.
Reszta obsady przynajmniej się stara. Jason Momoa jako Aquaman efektownie obnosi pozę macho, a Ray Fisher jako Cyborg wiarygodnie oddaje cierpienie nastolatka uwięzionego w tonie żelastwa. Najlepiej wypada Gal Gadot, niezmiennie wdzięczna w roli Wonder Woman. Tyle tylko że uskrzydlająco feministyczny wymiar jej postaci zostaje przez Snydera zredukowany do minimum. Kamera co i rusz prześlizguje się po dekolcie i pośladkach aktorki, a męscy członkowie Ligi w mniej lub bardziej czerstwych żartach traktują partnerkę jak obiekt seksualny. Patty Jenkins, reżyserka "Wonder Woman", może tu mieć uzasadnione pretensje.
Przy wszystkich zastrzeżeniach atutem filmu pozostaje jednak właśnie dynamika między postaciami. To casus kina superbohaterskiego w ogóle, tego spod znaku Marvela również. Najlepiej wypadają sceny dramatycznych interakcji lub (przynajmniej potencjalnie) zabawnych przekomarzanek; najgorzej – efektowne w zamierzeniu rozwałki, z reguły realizowane bez inwencji, przeciągane w nieskończoność i przez to nużące. A akurat w "Lidze" imię ich Legion, przy czym w odróżnieniu od nierzadko fantazyjnych, cieszących oko marvelowskich efektów, spece z DCEU jakoś nie mogą przełamać impasu brzydkiego, szarego CGI.
Tradycyjnie nieciekawie prezentuje się także główny antagonista. Steppenwolf nie ma w sobie krzty spektakularnego zła. To po prostu kolejny cyfrowy nudziarz, rozczarowujący podobnie jak Ares w "Wonder Woman" i Doomsday w "Batman v Superman".
Co się natomiast udało, to muzyka Danny’ego Elfmana, przyjemnie odwołująca się w adekwatnych momentach do charakterystycznych motywów przewodnich z solowych filmów o Batmanie, Supermanie i Wonder Woman.
Sumarycznie zatem nie jest ani tak dobrze, jak można by się spodziewać po udanym filmie Patty Jenkins, ani tak źle, jak w przypadku "Batman v Superman" i "Legionu samobójców". Ot, rozrywkowy przeciętniak na ogranych, ale też wciąż potrafiących sprawić trochę przyjemności patentach. Fanów nie zniechęci, nie-fanów nie przekona.