Mad Max współczesnych czasów
W przeważającym stopniu kolejne kontynuacje znanych już historii są dużo gorsze od oryginałów. Zdarzają się na szczęście wyjątki, których ilość niestety jest bardzo mizerna. Kręcenie nowych wersji starych filmów przeżywało swój boom pod koniec ubiegłego wieku i trwa do chwil obecnych, jednak częstotliwość tego typu produkcji sukcesywnie spada.
15.04.2009 12:31
Nie zawsze remake wiąże się z wiernym odtworzeniem starej opowieści. Pojawiają się często filmy, w których tylko pomysł na film został zaczerpnięty z przeszłości, a reszta wygląda zupełnie inaczej.
Najlepszym tego przykładem jest film pod tytułem „Death Race: Wyścig śmierci”, którego treść została oparta na obrazie z 1975 roku. Jest to jeden z mniej znanych filmów w karierze Sylvestra Stallona, który z pewnością ominął polskiego widza, a reedycja na DVD jest mało prawdopodobna. Współczesny „Death Race” (dystrybutor TIM Film Studio) nie jest klasyczną formą remaku. Oprócz zaczerpniętego tytułu (oryginalny „Death Race 2000”), imion głównych postaci i elementu fabuły, obracającej się wokół śmiertelnie niebezpiecznych wyścigów, ciężko by było porównać obie te opowieści.
Brytyjczyk Paul Anderson zasłynął w Hollywood reżyserską ekranizacją popularnej gry komputerowej „Mortal Kombat”. Film przyniósł mu rozgłos i wielkie uznanie, dzięki czemu po latach powrócił w roli scenarzysty i reżysera innego słynnego hitu ze świata komputerowego „Residenta Evila”. Po takich sukcesach powodzenie następnego filmu powinno być nieuniknione.
Do współpracy przy tworzeniu scenariusza zaprosił J.F. Lawtona, wszechstronnego filmowca, który pracował przy takich przebojach jak: „Pretty Woman”, „Liberatorze” czy „Reakcji Łańcuchowej”. Dwaj utalentowani ludzie, przy dodatkowej pomocy producentów i odpowiednich aktorów mieli w założeniu stworzyć wielkie widowisko. Szkoda tylko, że ich plan nie został w stu procentach zrealizowany, w którym nawet as – Jason Statham – im wiele nie pomógł.
Akcja filmu dzieje się w niedalekiej przyszłości. Mamy rok 2012, a miejsce historii to Stany Zjednoczone. Gospodarka kraju utrzymuje się… na niskim poziomie, a zamykanie kolejnych zakładów pracy wcale jej nie sprzyja. Jednym z ich pracowników jest Jansen Ames (Statham), były mistrz wyścigów NASCAR. Kiedyś liczyła się dla niego tylko prędkość i wysoki poziom adrenaliny. Dziś najważniejsze jest zapewnienie odpowiedniego bytu swojej rodziny.
W tym brakującym perspektyw życiu największą rozrywką stają się, prowadzone na żywo, wyścigi samochodów, w których może przeżyć tylko jeden kierowca. Pomysłodawcą tej zabójczej frajdy jest naczelniczka więzienia Terminal Island, bezlitosna Warden Hennessey.
Kierowcami uzbrojonych po zęby samochodów są jej podopieczni. Nagrodą dla tego, który przetrwa pięć wyścigów i je wygra jest wolność i powrót do świata zewnętrznego. Kiedy ginie najlepszy z nich, o złowieszczej ksywie Frankenstein, popularność programu wisi na włosku. Hennessey nie może sobie pozwolić, aby jej dochodowy twór przestał istnieć. Dlatego będzie musiała znaleźć kogoś kto dorówna umiejętnościami super-kierowcy. Jedynymi odpowiednimi do tego zadania zdolnościami dysponuje Jansen Ames, który w dość brutalny sposób trafia do Terminal Island, gdzie będzie musiał stoczyć bardzo nierówną walkę, w której jedyną panującą zasadą jest: brak jakichkolwiek zasad.
Po zwiastunie kolejny film z Jasonem Stathamem napawał optymizmem. Większość obrazów z jego udziałem jest naprawdę warte obejrzenia. „Death Race: Wyścig śmierci” niestety nie należy do tego grona. Jest to przeciętny, wręcz bardzo przeciętny obraz, który nie zasługuje specjalnie na szczególną uwagę. Nie żebym odradzał, jednak dobrego kina nie uświadczymy, chociaż zapowiedzi na to wskazywały.
Z pewnością komuś się spodoba, bo jest wartka akcja, efekty specjalne na wysokim poziomie, postacie odpowiednio zagrane. Mnie osobiście nie porwał, obejrzałem go bez żadnych emocji i wielkich zachwytów. Ale o gustach się nie dyskutuje, dlatego oddaje wam – widzom pod osąd ten film.