Magazyn WP FilmMagdalena Lankosz: Czy potrzebujemy kolejnego superbohatera?

Magdalena Lankosz: Czy potrzebujemy kolejnego superbohatera?

Wytwórnia Disneya wprowadza do świata kina kolejną ikonę amerykańskiej superbohaterskiej popkultury – Johna Cartera. Film o nim, który będzie fabularnym debiutem reżyserskim gwiazdy Pixara, Andrew Stantona, trafi do kin na początku marca.

Nieraz pisałam już o tym, że w kinie amerykańskim przestała istnieć równowaga między filmami będącym jedynie rozrywką, a obrazami, które zasługują na miano sztuki. I, że nie mam nic przeciwko popkulturze, ba wielbię ją i poświęciłam spory kawałek życia na przyglądaniu się jej mechanizmom. Czuję się jednak zmęczoną pozbawioną fabuły i jakichkolwiek sensów papką, dla której nie ma w dzisiejszych wysokobudżetowych produkcjach alternatywy. Złości mnie, że krytycy, niegdyś partnerzy i towarzysze przemysłu filmowego, dziś stali się technikami i księgowymi opisującymi w swoich tekstach albo nowinki technologiczne wykorzystane w filmie, albo zyski, które ewentualnie tytuł może wygenerować. Zniknął gdzieś dialog między publicznością a filmowcami. Wszystko jakoś zdziecinniało, skarlało i zaczęło przypominać druki ulotne. Oczywiście mówię przede wszystkim o rynku amerykańskim, ale nie ma się co oszukiwać - to on wyznacza standardy przemysłu filmowego.

Magdalena Lankosz: Czy potrzebujemy kolejnego superbohatera?
Źródło zdjęć: © Walt Disney Pictures

14.11.2011 11:27

Z przerażeniem, ale i dumą, byłam świadkiem, kiedy mój 7-letni syn puścił swojemu amerykańskiemu koledze swój ulubiony film – „Blues Brothers”. Jego urodzony w słonecznej Kalifornii kumpel po pięciu minutach znudzony powiedział: „Ale tu się nic nie dzieję!”. Fakt, byliśmy już na etapie napisów początkowych, a tu żadnego wybuchu, ani jednego gagu… Nuda, proszę państwa, nuda! Wtedy do akcji wkroczył mój syn: „Musisz dać im czas, to dopiero początek.” Jego kumpel, choć przyznał po wszystkim, że film mu się podobał, wciąż stał na stanowisku, że mogli go nie oglądać, a tylko przewijać w poszukiwaniu scen akcji. Ta scenka, w weekendowe popołudnie w moim domu, uświadomiła mi dlaczego całą amerykańską publiczność traktuje się jak dzieci czekające tylko na fajerwerki i niezdolne przywiązać się ani do historii ani do bohatera. Nikt tu nawet nie troszczy się by nauczyć młodych ludzi jak zbudować relację z fikcyjną postacią, jak odebrać film w sposób
angażujący więcej zmysłów niż tylko wzrok. Precyzja odbioru i oczekiwań, jakiej uczy się tu już 5-latki ma ogromne zalety – przeciętny uczeń podstawówki potrafi tu streścić każdą historie w kilku zdaniach. Ma też wiele wad – nie uczy się interpretacji, rozwijania własnego odbioru, skupiania się nie na tym, co w słowach, ale pomiędzy nimi.

Wracając do kina superbohaterskiego, poza nielicznymi wyjątkami jest ono skrojone według przepisu: szybko, głośno, prosto. Tym bardziej czekam na film rozrywkowy, wysokobudżetowy, który opowie historię z pasją. Udaje się to przecież świetnie genialnym animatorom z Pixara i DreamWorks, którzy tworzą piękne, zabawne i wzruszające historie, świetnie zrobione i przemawiając zarówno do dorosłej jak i niedojrzałej jeszcze wyobraźni. Dlatego tak ucieszyłam się, kiedy dowiedziałam się, że ekipa z Pixara pracuje właśnie nad pierwszym filmem z aktorami.

Za sterami reżyserskimi zasiadł Andrew Stanton, reżyser pięknego „WALL-E” i „Gdzie jest Nemo?”, autor scenariusza do wszystkich części „Toy Story” i „Potwory i spółka”. Stanton namówił Disneya i Pixara do zekranizowania jego ukochanej powieści z dzieciństwa – „John Carter of Mars” autorstwa Edgara Rice Burroughsa (tego, który napisał „Tarzana”), którą w rozmowie ze mną określił jako „Harry’ego Pottera” jego dzieciństwa. Włożył w to serce i niewątpliwy talent do opowiadania historii. Podczas pierwszej światowej promocji filmu – kilka dni temu w San Francisco – miałam okazję zobaczyć kilka fragmentów filmu. Są świetne. Nie tylko wyglądają świetnie. Widać, że stoi za nimi nie tylko skok na kasę, ale szczera pasja twórcy. Czy potrzebujemy kolejnego
superbohatera? Nie jestem pewna. Ale wiem na sto procent, że potrzebujemy kina, w które ktoś wkłada emocje i całą swoja energię twórczą. „John Carter” może być spełnieniem tych potrzeb.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)