Mało Zenka w "Zenku". Nie tak to miało wyglądać [RECENZJA]

"Zenek" miał być hitem, który długo zapadnie widzom w pamięci. I tak też się stanie, jednak z zupełnie innych powodów, niż zakładali twórcy. Fani króla disco polo z pewnością mogą być zawiedzeni tym, co zobaczą na ekranach.

Mało Zenka w "Zenku". Nie tak to miało wyglądać [RECENZJA]
Źródło zdjęć: © ONS.pl

Historie o tym, jak budowały się w Polsce fortuny przełomu lat 90. to temat na co najmniej kilkanaście fantastycznych filmów. Wczesny kapitalizm miał u nas raczej dzikie, zupełnie nieuregulowane oblicze, a pionierzy w swoich branżach wszystkiego uczyli się metodą prób i błędów. Niektórzy w międzyczasie porzucali marzenia o sławie i wielkich pieniądzach, zdobywając jakieś konkretne wykształcenie i stabilną pracę, zakładając rodzinę. Nieliczni, ci najwytrwalsi, powoli, ale bardzo konsekwentnie parli do przodu, wznosząc podwaliny pod to, co dzisiaj możemy nazwać polskim przemysłem rozrywkowym.

Jedną z takich legend jest bez wątpienia Zenon Martyniuk, urodzony w maleńkiej wsi nieopodal Bielska Podlaskiego, po latach intensywnej obecności na scenie obchodzący właśnie 30-lecie twórczej pracy. Z całą pewnością nie było łatwo i z pewnością to nie kariera w stylu iście hollywoodzkim, gdzie jeden singiel, jedna wydana płyta często gwarantują dostatnie życie.

Telewizja Polska, która Zenka promuje bardzo intensywnie od kilku dobrych sezonów, postanowiła zainwestować w realizację filmowej biografii o trudnych początkach swego bohatera. Pokazała jego drogę do wielkości, która oczywiście prowadzi przez jakieś drobne ciemne interesy, w które Martyniuk angażuje się przypadkowo i bez swej woli.

Inwestycja z całą pewnością się opłaci, bo wszyscy ci, którzy szczelnie wypełniają stadiony podczas koncertów gwiazd disco polo, będą tej historii ciekawi. I słusznie, bo rzeczywiście wciąż jesteśmy głodni opowieści z cyklu "jak hartowała się stal" wczesnego kapitalizmu - jedynego czasu najnowszej historii Polski, kiedy ci co bardziej przedsiębiorczy w miarę swobodnie mogli budować swoje imperia.

Obraz
© Materiały prasowe

Niestety, mimo dobrych intencji twórców "Zenka", to nie jest tytuł, który na dłużej zagrzeje miejsce w kolektywnej świadomości widzów, z kilku zasadniczych powodów. Po pierwsze - w tym "Zenku" zaskakująco mało Zenka! Chociaż premierowy pokaz okraszony był odtworzeniami utworów Akcentu, w samym filmie Jana Hryniaka nie pojawiają się one w ogóle, ustępując miejsca autorskim wersjom zagranicznych hitów początku lat 90. Boney M czy Modern Talking.

Jak wiadomo, w przypadku nieuniknionego sukcesu "Zenka" planowany jest sequel, prawdopodobnie tam fani doczekają się prezentacji najsłynniejszych utworów idola.

Po drugie - pośpiech jest zawsze złym doradcą, a tu ewidentnie zabrakło czasu na dokładne przemyślenie koncepcji, a nawet dopracowanie pewnych kwestii technicznych związanych choćby z synchronami piosenek.

W zamyśle "Zenek" miał być filmem biograficznym i wszystko wskazuje na to, że tak jest. Zgadza się wiele szczegółów z życia artysty, postaci, które pojawiają się przy różnych okazjach i sytuacjach. Pewne wydarzenia przedstawione w tytule zostały jednak kompletnie wymyślone dla udramatyzowania akcji, nadania jej szybszego tempa, ale uczyniono to trochę bez konkretnego planu, bez ustalenia priorytetów i wcześniejszego wyraźnego zarysowania punktów kluczowych.

Od początku "Zenka" oglądamy jako film muzyczny, który nagle w ostatnich minutach przeradza się w kino akcji z elementami pościgu. Czy to jest wobec tego ta wyczekiwana kulminacja? Czy cała ta opowieść o muzyce i trudach codziennego koncertowania służyła wprowadzeniu takiej fabularnej wolty? Jeśli mamy do dyspozycji bohatera, którego życie nie gwarantuje licznych zwrotów akcji, sytuacji granicznych, dramatycznych, ekscytujących, czemu nie opowiedzieć o nim kontekstowo, choćby zarysowując wyraźniej tło, na przykład ten właśnie dziki rynek, próby stworzenia jakichś reguł, sięgając głębiej w historię rodzinną?

Obraz
© Materiały prasowe

Po trzecie - spójność formy, nie tylko gatunku, jest w gruncie rzeczy kluczowa, jeśli nie czujemy się pewnie żonglując różnymi środkami wyrazu. Jan Hryniak, choć to twórca już doświadczony, stosuje triki z pogranicza paradokumentu, poruszając się raczej swobodnie po osi czasu. Wydaje się w związku z tym, jakby bohaterowie "Zenka" "dziś" (czyli głównie żona Danuta i współzałożyciel zespołu Rysiek) byli wszechwiedzącymi narratorami tej historii opowiadanej głównie z perspektywy "wczoraj".

Przenosiny w czasie są wyraźnie zaznaczone datą na ekranie, ale trudno znaleźć jakiś konkretny sens i cel tych dodatkowych wypowiedzi. Jedną z naczelnych zasad robienia dobrych filmów jest ograniczanie głosów z offu czy zewnętrznych narracji do absolutnego minimum - wszystko, co można w ten sposób przekazać powinno się dać po prostu pokazać, resztę można zostawić do interpretacji widzowi. Tutaj do wielu scen dostajemy zbędne didaskalia.

"Zenka" ratują przede wszystkim aktorzy, do tego ci najmłodsi, prawdziwe młode talenty grające ze świadomością własnych możliwości i ograniczeń, ale też ograniczeń wynikających z przyjętej konwencji, czyli Jakub Zając (młody Zenek), Klara Bielawka (Danka), Karol Dziuba (Rysiek), Jędrzej Bigosiński (Kazik), a także Agnieszka Suchora (matka Zenka) i Andrzej Andrzejewski (menadżer). Ich zaangażowanie w przeniesienie tej historii na ekran zasługuje na największe uznanie, bo bez tych błysków "Zenek" odarty byłby z resztki glamouru i brokatu, która została nam jeszcze w pamięci ze świetnego "Disco Polo" Bochniaka.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (705)