Miał być wstyd i porażka. Widzowie słusznie pokochali "Uncharted"
Ten film nie miał prawa się udać. Nie dość, że zaczęto nad nim pracować już w 2008 r., to jeszcze ciążyła nad nim klątwa ekranizacji gry wideo. Udanych filmów z tej kategorii jest jak na lekarstwo. I choć "Uncharted" też ma swoje za uszami, to zdecydowanie nie jest szmirą, którą trzeba zaorać, jak to zrobiła większość profesjonalnych krytyków.
21.02.2022 | aktual.: 21.02.2022 13:30
"Uncharted" bazuje na serii popularnych gier wideo, które są doskonale znane wszystkim posiadaczom konsol marki Sony PlayStation. Przed wybraniem się do kina nie trzeba jednak nadrabiać zaległości z padem w ręku, bo o ile postacie i niektóre wątki są żywcem wyciągnięte z gier, to filmowa opowieść stanowi oddzielną całość. Z potencjałem na kontynuację, o czym dobitnie świadczą sceny po napisach końcowych.
Gry z serii "Uncharted" od samego początku były postrzegane jako klony "Indiany Jonesa", więc zapowiedź filmu nie była wielkim zaskoczeniem. Nathan Drake, tak samo jak nieśmiertelny Indy, przemierzał świat w poszukiwaniu zaginionych skarbów, cudem wychodził z każdej opresji i praktycznie samodzielnie pokonywał całe armie wrogów, złożonych z najemników i nieco mniej naturalnych przeciwników.
Droga przez mękę
Pomysł na zekranizowanie "Uncharted", które już na konsoli dostarczało bardzo filmowych doznań, pojawił się już w 2008 r., czyli rok po premierze pierwszej części. W kolejnych latach nazwiska zaangażowanych reżyserów i scenarzystów zmieniały się jak w kalejdoskopie. Z tamtego burzliwego okresu ostał się praktycznie tylko Mark Wahlberg, który miał być obsadzony w głównej roli, ale ostatecznie zszedł na drugi plan. Wszystko przez Toma Hollanda, który dołączył do projektu w 2017 r. I zanim "Uncharted" wreszcie trafiło na ekrany (premierę opóźniono o dwa lata przez pandemię) Holland wyrósł na supergwiazdę dzięki występom w filmach Marvela jako Spider-Man.
Uncharted - nowy zwiastun
Angaż Hollanda okazał się dla producentów "Uncharted" strzałem w dziesiątkę. Nie tylko dlatego, że jest to świetny młody aktor, ale także z powodu jego aktualnej popularności. "Spider-Man: Bez drogi do domu" trafił do kin w grudniu 2021 r. i zarobił już prawie 2 miliardy dol. Zapewne mnóstwo osób, które polubiły Hollanda w tamtym filmie, chciały go zobaczyć w kolejnej roli. I nie da się ukryć, że "Uncharted" bardzo zyskało na takiej zbieżności premier.
Krytycy swoje, widzowie swoje
Po pierwszym weekendzie "Uncharted" wspięło się na szczyt amerykańskiego box office z wynikiem 44,2 mln dol., co jest najlepszym rezultatem otwarcia osiągniętym w tym roku. Może to być nie lada zaskoczeniem dla krytyków, którzy uznali "Uncharted" za jeden z najgorszych blockbusterów ostatnich miesięcy.
W serwisie Rotten Tomatoes film ma średnią ocen na poziomie 39 proc., podczas gdy zwykli użytkownicy wystawiają mu noty na poziomie 90 proc. Rozbieżność w odbiorze nie powinna jednak dziwić, gdyż "Uncharted" to momentami film z kategorii "tak zły, że aż dobry".
Formalnie jest to rasowe kino akcji i przygody z dużą dawką humoru. Scenariusz czerpie pełnymi garściami z pomysłów twórców głównie trzeciej i czwartej gry (niektóre sceny są dosłownymi cytatami, jak walka na paletach za lecącym samolotem), ale ostatecznie opowiada własną historię. Trzeba przyznać, że momentami bardzo naiwną czy wręcz groteskową. Jednak absurdalne pomysły nie przekreślają przyjemnych wrażeń, których dostarcza prawie dwugodzinny seans.
Przepis na sukces
Duża w tym zasługa obsady. Tom Holland jest jak zwykle zabawny i błyskotliwy, przy czym twórcy "Uncharted" wyraźnie podkreślili, że nie jest to wątły i nieśmiały dzieciak ze "Spider-Mana". 25-latek mocno przypakował do roli, co zostało nawet pokazane w scenach treningu bez koszulki. Na szczęście scenarzyści nie zrobili z niego wyłącznie mięśniaka i choć filmowy Nate bardzo różni się od tego z gier, to taka interpretacja jest jak najbardziej udana.
Poza Hollandem świetny występ zaliczył Mark Wahlberg, który został "zdegradowany" do roli Sully'ego. W grach był on najlepszym przyjacielem i współpracownikiem Nate'a, w filmie zaś ta relacja jest dużo bardziej powściągliwa. Ale całościowo wypada świetnie i dobrze odzwierciedla zamiary scenarzystów. Podobnie potraktowano Chloe Frazer (Sophia Ali), piękną i niebezpieczną poszukiwaczkę skarbów, "której nie można ufać". Swoje pięć minut ma też Antonio Banderas (bardzo pomysłowo napisany czarny charakter) i Tati Gabrielle jako nieustępliwa nemesis głównych bohaterów.
Cały film można określić mianem mieszanki "Indiany Jonesa", "Szybkich i wściekłych" i "Piratów z Karaibów". Gdzieś tam pobrzmiewają echa przygód Jamesa Bonda, a akcja z wiszeniem na lampach przywodzi na myśl legendarne wyczyny Jackiego Chana w "Police Story" (1985), których nieomal nie przypłacił życiem. Bzdur jest w tym filmie co niemiara, ale twórcy nie celowali w pastisz jak ten z "Czerwonej noty" Netfliksa. Często balansowali na granicy "poważnego filmu" i kiczu, by w finałowych scenach puścić wodze fantazji i dostarczyć widzom widowisko, przez które będziemy kręcić głową i uśmiechać się z politowaniem.
Przesadzony (to mało powiedziane) finał jest zdecydowanie najsłabszą częścią całego filmu, który poza tym dostarcza całkiem solidną, zabawną i emocjonującą rozrywkę. Dowcipy są trafione, chemia między bohaterami wyczuwalna, do większości scen akcji też nie można się przyczepić. Bzdury w scenariuszu często wołają o pomstę do nieba, tym niemniej jako fan serii gier - bez większych oczekiwań w stosunku do filmu - wyszedłem z kina z pozytywnym nastawieniem. Ot, bardzo porządny popcorniak, w którym znana marka wcale nie odgrywa kluczowej roli.