„Milczenie”: duchowa podróż Martina Scorsese [RECENZJA]
Prawie trzydzieści lat zajęło Martinowi Scorsese przygotowanie najnowszego filmu. W tym czasie zdążył stworzyć wiele absolutnych arcydzieł współczesnego kina, dość wspomnieć „Wściekłego byka”, „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, „Chłopców z ferajny”, „Kasyno” czy „Wilka z Wall Street”, które ugruntowały jego pozycję w grupie najlepszych reżyserów świata, obdarzonych niezwykłym instynktem i niepodrabialną wizją. Wiele razy się w tym czasie również mylił, zazwyczaj w sposób dość spektakularny. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, biorąc pod uwagę materię, z którą mistrz tym razem się mierzy, jak również czas, jakiego potrzebował na ukończenie swojego magnum opus, że tym razem mamy do czynienia z drugim przypadkiem. Warto jednak dać „Milczeniu” szansę. Pozwolić mu osiąść w świadomości, odetchnąć, zadomowić się w naszym obecnym „tu i teraz”. Wówczas może się okazać, że trzydziestoletni twórczy wysiłek maestro Scorsese nie pójdzie na marne.
XVII-wieczna Japonia. Dwóch portugalskich misjonarzy (solidni Adam Driver i Andrew Garfield)
udaje się w niebezpieczną podróż na odległy kontynent w poszukiwaniu brata, który przed wielu laty zaginął w obcym i nieprzychylnym kraju. Niektórzy twierdzą, że go zamordowano, inni – że dokonał aktu apostazji i odszedł z łona Kościoła. W ten ostatni scenariusz trudno uczestnikom dwuosobowej misji ratunkowej uwierzyć, ale biorąc pod uwagę brutalne na tych terenach prześladowania katolików – niczego nie można wykluczyć.
Bracia wyruszają na niebezpieczną wyprawę, przemierzając oceany i lądy, odwiedzając po drodze nieliczne japońskie wioski, w których spragnieni dobrej nowiny wierni oczekują potwierdzenia i ugruntowania swojej wiary. Na każdym kroku czyhają wrogowie, gotowi za najdrobniejszy wyraz religijnej przynależności sprzecznej z przyjętą i ogólnie obowiązującą - ukarać śmiercią. W tych okolicznościach zadziwia siła wiary i zaufania prostych ludzi, absolutnego i niczym niezmąconego aktu ich oddania się Bogu. Nie każdy podoła próbie, a w tych okolicznościach niekoniecznie najsilniejsi przetrwają.
To, co w filmie Scorsese oddziałuje najmocniej to fakt, że zgodnie z tytułem wiele dzieje się poza sferą dialogu. Milczenie jest kluczowe, kiedy misjonarze przedostają się drogą lądową do wrogo nastawionej Japonii. Wydając z siebie choćby najmniejszy dźwięk w krytycznym momencie – z miejsca byliby pozbawieni życia. Odzywając się we własnej sprawie choćby raz na dalszym etapie życiowej wędrówki - daliby odczuć satysfakcję przeciwnikowi, ale ich własne przekonania nie stałyby się dzięki temu bardziej wymowne czy doniosłe. Kluczem okazuje się milczenie, świadome zaprzeczenie własnym instynktom, dla większego dobra. Dla niektórych tego rodzaju niedomówienie, zawierzenie brakowi raczej niż nadmiarowi, może stanowić o słabości filmu jako całości. Szczególnie biorąc pod uwagę, że współczesne kino lubi wyjaśniać, najlepiej na przyspieszonych obrotach. Film Scorsese jest przyspieszenia niemal zupełnie pozbawiony, może się wydawać chwilami monotonny czy wręcz powtarzalny. Nie ma w takim przekonaniu jednak nic złego. W „Milczeniu” konstatacja nie przychodzi od razu. Tak jak reżyser czekał 3o lat z ukończeniem swego najbardziej epickiego projektu, tak z perspektywy kinowego fotela warto poświęcić chwilę, by dać obrazowi wsiąknąć i poruszyć czułe struny. Może nie stanie się nic i zostanie zwykła obojętność. Jeśli jednak stanie się inaczej – było warto tyle czekać.
„Milczenie” ma raczej niewielkie szanse, aby zostać okrzyknięte najważniejszym dziełem mistrza Scorsese. Wydaje się jednak, że dla reżysera ma to drugorzędne znaczenie, o ile w ogóle. „Milczeniem” rozprawia się z dogmatami własnej wiary, siłuje z ideałami, w których został wychowany, i według których pewnie cały czas żyje. W tym wymiarze to też podróż duchowa twórcy w jesieni życia, rodzaj pokuty i jednocześnie rozgrzeszenia. Warto jej się przyjrzeć z bliska, bo może się okazać, że powie najwięcej o Martinie Scorsese – człowieku.