Miłość i Śmierć w Quebecu
Podobno miłość rodzicielska jest bezwarunkowa, szczególnie poczęte z niezwykłej hormonalnej eksplozji uczucie matki. To dzieci, pozbawione fizjologicznej „podkładki” muszą uczyć się dobrego kochania swoich rodziców. Podobno ciąża w sposób naturalny wyzwala w kobiecie instynkt macierzyński a miłość do dziecka pojawia się sama wraz z jego przyjściem na świat. Podobno... „Zabiłem moją matkę” Xaviera Dolana podważa wszystkie założenia odnoszące się do relacji rodzinnych.
Szesnastoletni Hubert (Xavier Dolan) mieszka z matką Chantale (Anne Dorval). Ojciec odszedł dawno temu i samotne wychowywanie syna z czasem przerosło kobietę. Ich starcia z każdym dniem stają się coraz intensywniejsze, niebezpiecznie zbliżając się do granicy, po przekroczeniu której nie ma powrotu do wspólnego życia. Hubert gardzi matką, w której widzi prowincjonalną kurę domową o irytujących nawykach i złym guście. Chantale zdaje się nie rozumieć uzdolnionego artystycznie syna, skrywającego homoseksualizm indywidualisty, którego w pewnym sensie wychowała na potwora. W swoim zamknięciu na odmienną emocjonalność syna i na zmieniający się świat jest niezwykle irytująca, momentami okropna. Pełne agresji i nienawiści zachowania Huberta bywają przerażające, jednak żadne z wulgarnych epitetów, którymi obrzuca matkę (a jest ich wiele) nie pozwala nam zapomnieć o niezwykłej wrażliwości i rozpaczy młodego człowieka. Oboje nie rozumieją w jaki sposób korozja ich - w odległej przeszłości wzorowej i bliskiej - relacji
mogła postąpić tak bardzo. Ich związek przypomina jazdę kolejką górską, która nigdy się nie kończy. Wbrew sugestii zawartej w tytule, na końcu tej wyboistej drogi nie czeka zbrodnia. Hubert uśmierca matkę tylko (lub aż, biorąc pod uwagę jego literackie zacięcie) w słowach.
Podobno pisząc scenariusz Dolan nie wiedział, że podobnie postąpić swojemu nastoletniemu bohaterowi kazał Francis Truffaut w „400 batach”. Jednak w jego artystycznym rozwoju mistrzowie kina europejskiego a także europejscy pisarze-teoretycy kultury odegrali znaczącą rolę. Wśród swoich ulubionych tytułów młody Kanadyjczyk wymienia Godarda, Cocteau, Haenekego i Viscontiego a książki Musseta czy Barthes'a także znajdują się na liście jego inspiracji.
Bez względu na to ile lat nie miałby reżyser „Zabiłem moją matkę” (a w chwili powstawania filmu miał 19), można byłoby go uznać za dojrzałego, świadomego twórcę. Uwodzi niezwykła kombinacja młodzieńczego rozmarzenia i kontestacji gorzkiej, rozczarowującej codzienności, surowość uczuć, bezpośredniość w stosunku do widza. Muzycznie film jest bardzo „młody” (powracające motywy grane na pianinie przypominają często znane piosenki niszowych twórców z nurtu „indie”) i dojrzały jednocześnie - podobno twórca najchętniej słucha muzyki Nymana do "Fortepianu" i Preisnera do "Podwójnego życia Weroniki". To połączenie charakterystyczne dla całości tej produkcji. Praca kamery jest bajeczna - choć zdarzają się nieliczne, typowo akademickie kadry, zasadniczo wizualne kompozycje, czasami po prostu ładne, częściej znaczące, uwodzą i zaskakują trafnością.
Dolan bywa chwilami ujmująco naiwny, zdarza mu się przesadzić w dialogu, zdarza się, że sposób montażu wskazuje na młodzieńczą zapalczywość. Co jednak należy zaliczyć na poczet jego ogromnego sukcesu, to mimo że zarówno kreowana przez niego postać jak i cała fabuła mają predyspozycje by stać się pretensjonalnym, pełnym pustych gagów i dosłowności tworem, ani przez moment ta granica nie zostaje przekroczona. Młody Kanadyjczyk nie popada w odmęty nastoletniego buntu, nie neguje wszystkiego, co jest wokół; podjął udaną próbę krytyki otoczenia, jednocześnie nie odbierając opisywanym postaciom i ich emocjom należnej wagi i znaczenia. Nie poszedł też na skróty – pozornie sielskie zakończenie, choć spowite aurą łagodności, nie burzy sinusoidalnej ścieżki emocjonalnej filmu i nie próbuje zatrzymać jego inercji.
Choć ze względu na intensywność i emocjonalną nagość tego filmu oglądanie „Zabiłem moją matkę” jest chwilami bardzo trudne, w tym pulsującym negatywnymi emocjami filmie znalazła się też jedna z najbardziej przeszywających, najtkliwszych scen miłosnych, jakie pamiętam. Kiedy Hubert zmuszony przez rodziców wyjeżdża do szkoły z internatem i w kolejnym napadzie szału wrzeszczy na matkę obrzucając ją inwektywami, rzuca jej w twarz zdanie „co zrobiłabyś, gdybym dziś umarł?” po czym odchodzi wściekły. Chantale - której wcale nam w tym momencie nie żal, której wciąż nie lubimy – stoi przy samochodzie w koszmarnym fioletowym żakiecie, struchlała. A zanim odjedzie, wyszeptuje tylko za odjeżdżającym synem „umarłabym jutro”. Być może w ten sposób reżyser sugeruje widzowi, że nie ma innego wyjścia z tej patowej sytuacji, niż rozwiązanie ostateczne. A może próbuje podpowiedzieć, że to intensywność uczuć, dla której brak miejsca na jakiejkolwiek skali, jest przyczyną toczącej ich relację choroby?
Z filmu Dolana wyłania się karkołomna teza, że nie każdy rodzicem być powinien i że nie każde dziecko może być dzieckiem dobrym. I że współistnienie w tej pozornie naturalnej relacji to wielka sztuka, której czasami nawet najwybitniejsi, najzdolniejsi nie potrafią opanować.